Indie. Podróż inna niż wszystkie.

Zanim zacznę opowiadać o tym jak potoczyła się moja druga podróż do Indii, przypomnę o wyjeździe do Nepalu.

Z okazji 30 urodzin postanowiłam wyjechać na wolontariat z All Hands and Hearts. Gdy tylko znalazłam ogłoszenie o naborze na wolontariat w Sindupalchowk, regionie najbardziej dotkniętym przez trzęsienie ziemi w 2016 roku, wiedziałam, że to właśnie tam chcę się świętować wejście w kolejną dekadę życia. Szczegóły dotyczące tego wyjazdu opisałam tutaj.

Oprócz poczucia spełnienia i bardzo rozbudowanych mięśni przedramion, z Nepalu przywiozłam kilka znajomości. Myślę, że poznawanie ludzi poprzez wspólne działanie na rzecz innych ma ogromną zaletę – jest duże prawdopodobieństwo, że połączą nas podobne wartości i poziom empatii, w końcu decydujemy się poświęcić jedyny dłuższy urlop w roku na ciężką pracę fizyczną bez wynagrodzenia.

Wyjeżdżając do Nepalu nie myślałam, że to może być okazja do poznania potencjalnego partnera. Szczęśliwie, etap wychodzenia gdziekolwiek z nadzieją, że to właśnie dziś poznam tego jedynego, miałam chwilowo za sobą. Moja uwaga skierowana była do wewnątrz. Codziennie wstawaliśmy o 5 rano, pracę na budowie zaczynaliśmy o 6.30. Po powrocie był czas na umycie się i chwilę relaksu. Kolację jedliśmy o 19.00. Przebrana z roboczych ciuchów w ciepłe legginsy, bluzę i skarpety noszone do klapek, nie myślałam o byciu uwodzicielką. I żadnego romansu nie było.

Ale znajomość, która wydawała się dość ulotna, oparta na kilkunastu rozmowach w autobusie lub w drodze na budowę, rozkwitła w eterze. Powiedzieliśmy sobie, że fajnie będzie wymieniać się od czasu do czasu odkryciami muzyczno- filmowymi, ale kiedy dotarłam do Kathmandu okazało się, że nie mogę wysłać mu zaproszenia do znajomych z powodu ustawień prywatności. Napisałam więc krótką wiadomość i szczerze mówiąc, nie przypuszczałam, że jeszcze się usłyszymy. Ale po kilku dniach przyszła odpowiedź i od tego czasu wymiana trwała codziennie. Błahostki i linki zamieniły się w poważniejsze tematy i opowiadanie sobie o swojej codzienności.

Po około 6 miesiącach uświadomiłam sobie, że to coś więcej niż koleżeńska korespondencja. Zaczynałam dzień od tych wiadomości i z nimi zasypiałam. Na odwagę, żeby zaproponować kolejny wyjazd na wolontariat zebrałam się 3 miesiące później. Bardzo chciałam się znowu spotkać, żeby sprawdzić, czy to, co zaczynam czuć ma jakieś odniesienie do rzeczywistości. Moja propozycja spotkała się z entuzjazmem, tylko… Karthik chciał jechać gdzieś najwcześniej w listopadzie, mi zależało na szybkiej weryfikacji. Rozmawialiśmy codziennie od 9 miesięcy, nie wyobrażałam sobie tak dalej trwać przez kolejne 9, do listopada. Rozważaliśmy Sri Lankę, Andamany, w końcu stanęło na dwóch północnych regionach Indii – Uttarakhand i Himachal Pradesh. On pociągiem, ja samolotem – dotarliśmy do Delhi 1 maja.

Kiedy czekałam na niego w hotelu nie mogłam znaleźć sobie miejsca. Brałam prysznic, próbowałam drzemać, czytać, słuchać muzyki, ale nie mogłam się na niczym skupić. Kiedy zobaczyliśmy się w recepcji rzuciliśmy się sobie w ramiona i zszokowaliśmy dwóch recepcjonistów publicznym okazywaniem sobie uczuć.

Postanowiliśmy opuścić Delhi jeszcze tej samej nocy. Autobus odjeżdżał o 22.30, ale dotarcie do przystanku okazało się wcale nie takie proste. Ruch na wąskiej, bocznej uliczce na Pahargandżu był tak wielki, że nie zdołalibyśmy się przecisnąć do skrzyżowania. Złapaliśmy moto rikszę, a Karthik zadzwonił do operatora linii autobusowej, żeby uprzedzić, że się spóźnimy. Spokojnie, poczekają. Z półgodzinnym poślizgiem załadowaliśmy nasze bagaże i zajęliśmy miejsca. Podróż do miasteczka, w którym mieliśmy się przesiąść miała trwać całą noc. Rozłożyliśmy fotele i schowaliśmy się pod kocem.

Nie pamiętam jak dotarliśmy do Manikaran, ani jak trafiliśmy do lokalnego autobusu, który w końcu zostawił nas na przystanku w Shilhi. Kiedy wysiedliśmy z autobusu zadzwoniliśmy do chłopaka ze schroniska, w którym zarezerwowaliśmy nocleg. Okazało się, że to nie koniec naszej podróży. Musimy jeszcze przeprawić się na drugą stronę, czyli zejść po bardzo stromym zboczu, przejść przez mostek i wspiąć się na górę. Jego zdaniem to ok. 20 min. Po kilku krokach postanowiliśmy zmienić obuwie na bardziej stabilne niż japonki. Nie jesteśmy Szerpami, a nasze kostki nie są z gumy. Samo zejście zajęło dobre 40 min. Wejście zapowiadało się na conajmniej godzinę. Wioskę, do której mieliśmy dojść straciliśmy z oczu i zaczęliśmy mozolną wspinaczkę po niewytyczonym szlaku. Żeby wejść po stopniach wysokości 1m za każdym razem zdejmowałam plecak i wrzucałam go na górę. Plecak Karthika miał zerwane ramię, więc też nie było mu zbyt wygodnie. Oczywiście pożałowałam w sekundę, że nie zredukowałam ilości rzeczy jeszcze bardziej. Problem w tym, że nie do końca wiedzieliśmy gdzie spędzimy nadchodzące 3 tygodnie.

W końcu dotarliśmy do pierwszych zabudowań. Nie widząc ścieżki przeszliśmy nielegalnie przez czyjąś stodołę i wylądowaliśmy w samym środku procesji! Grupa 30 mężczyzn tańczyła i śpiewała w okół posągu niesionego na lektyce. Nasze zdezorientowane twarze i niespodziewana obecność nie zrobiły na nich najmniejszego wrażenia. Kawałek dalej czekał już na nas Ahmar. Do schroniska zostało jeszcze parę metrów pod górę.

Widok z Gypsy Hideout

Gypsy Hideout to pomysł na życie kilku znajomych z Uttar Pradesh. Pracowali w różnych branżach, ktoś pisał artykuły do lokalnej gazety, ktoś pracował w hotelu. Znali się od podstawówki i łączyła ich miłość do górskich wypraw. Tak często wyjeżdżali w góry, że w końcu postanowili się tam przeprowadzić i otworzyć hostel. W wiosce z dala od reszty świata, gdzie nie można kupić nawet wody w butelce (bo i po co, skoro w górskich strumieniach płynie czysta?) spędziliśmy pierwszy tydzień.

Robiliśmy sobie krótkie wycieczki po okolicy, pojechaliśmy do świątyni Sikhów w Manikaran i do Kasol, miejsca popularnego wśród Izraelczyków, gdzie w każdej knajpie można zjeść Schnitzel i szakszukę. Stamtąd udaliśmy się pieszo do Chalaal, gdzie znowu natknęliśmy się na lokalny rytuał, w którym tańczyli mężczyźni z lokalnej wioski. Wieczory spędzaliśmy na grze w karty i paleniu czilum lub po prostu we dwoje.

Co z wolontariatem? Cały czas nie wiedzieliśmy. Przed wyjazdem intensywnie szukaliśmy czegoś w górach na workaway. Niestety wiele z naszych wiadomości pozostało bez odzewu, z innymi nie mogliśmy dogadać się co do terminu, w końcu znaleźliśmy fajny wolontariat polegający na zrobieniu strony internetowej schronisku w Uttarakhand.

Schronisko na krańcu świata – nie mogliśmy wymarzyć sobie lepszego miejsca na pierwszy tydzień wakacji

Po tygodniu w Shilhi wyruszyliśmy w długą podróż do Shimli. Stolica stanu Himachal Pradesh, w czasach kolonialnych pełniła rolę popularnego letniska. Gdy upały w Delhi czy Bombaju stawały się nie do zniesienia, generałowie z rodzinami zjeżdżali do Shimli, której klimat przypominał południe Francji. Muszę przyznać, że sama poczułam się tutaj jak w europejskim kurorcie i to wcale nie z powodu wiktoriańskiej architektury. Shilha pachnie piniami, a dokładniej Pinus roxburghii, gatunkiem sosny występującej w Himalajach nazwanej tak na cześć znanego botanika Williama Roxburgha.

W historycznym centrum – The Mall można poruszać się tylko pieszo, co w przypadku indyjskich miast jest dużą rzadkością. Leniwe spacery po miejskim deptaku, orzeźwiające świeżo wyciskane soki owocowe doprawione czarną solą… W Shimli naprawdę można się poczuć jak na wakacjach i pewnie dlatego jest tak popularna wśród nowożeńców.

Mała dygresja na temat czarnej soli. Kiedyś dostałam od rodziców pudełeczko z czarną solą przywiezione z podróży na Wyspy Kanaryjskie. Czytałam o niej wielokrotnie w przepisach Jadłonomii, która poleca dodawanie jej do tofucznicy, czy wegańskiego majonezu żeby nabrały siarkowo jajecznego smaku. Jak się okazało, w Indiach czarna sól znajduje dużo szersze zastosowanie jako dodatek do… soków owocowych. Jej specyficzny smak jest doskonałym kontrapunktem dla orzeźwiająco kwaśnego ananasa, czy słodkiej trzciny cukrowej. Po powrocie do Polski zamierzam odszukać pudełeczko i poeksperymentować. Myślę, że dobrym zestawem mogą być soczyste antonówki z czarną solą albo maślanka z tartym ogórkiem posypana czarnymi kryształkami.

W Shimli dostaliśmy wiadomość od Nidhi, do której mieliśmy jechać na wolontariat. Okazało się, że w czasie wichury, która przeszła przez Uttarakhand hostel poważnie ucierpiał i zanim będzie mógł przyjąć wolontariuszy, trzeba wykonać prace naprawcze na dachu. Postanowiliśmy chwilowo odpuścić poszukiwania na Workaway i jechać do Rishikeshu.

Podróż trwała całą noc, aż nad ranem zostaliśmy obudzeni przez kierowcę autobusu, który kazał nam wysiąść po środku drogi i łapać stopa do Haridwaru. Wydawało mi się, że kupiliśmy bilety bezpośrednio do Haridwaru, ale okazało się, że autobus jechał gdzie indziej. Była piąta nad ranem i całe szczęście nie musieliśmy długo czekać, aż zatrzymała się mała ciężarówka dostosowana do przewozu ludzi. Za kilkanaście minut znaleźliśmy się na sporym dworcu autobusowym skąd mieliśmy złapać transport do Rishikeshu. Dworzec znajdował się na obrzeżach, dookoła otaczały go pola, na których ku mojemu zdziwieniu, pasły się wśród śmieci brunatne świnie.

W Rishikeshu mieliśmy się spotkać ze znajomym chłopaków z Gypsy Hideout, który miał nam polecić jakiś nocleg. Ale była 6 rano i oczywiście trudno było liczyć na jakikolwiek odzew. Zjedliśmy śniadanie – placki z curry z cieciorką i poszliśmy odpocząć po nocy w podróży nad Gangesem. Świeciło piękne poranne słońce, wybraliśmy dwa duże głazy i spróbowaliśmy się zdrzemnąć – bez skutku. Po jakimś czasie (straciłam rachubę) odezwał się Sunnit i podał adres hostelu. W Kanaan Cafe musieliśmy czekać na pokój do wczesnego popołudnia. Byliśmy zbyt zmęczeni by gdziekolwiek iść, czy coś oglądać, wypiliśmy lemoniadę na tarasie i padliśmy… Parę godzin pokój w Kanaan Cafe był gotowy – bez większych wygód: dwa złączone łóżka, wiatrak, ławeczka na plecak, troszkę obskurna, ale własna łazienka i ogromny atut – duży balkon z widokiem na Ganges.

Leżący u podnóży Himalajów Rishikesh jest ważnym miastem dla wyznawców Hinduizmu. W świadomości ludzi z Zachodu zaistniał odkąd w jednym z aśramów zamieszkali Beatlesi. Yogi Maharishi Mahesh był nauczycielem medytacji transcendentnej, a pobyt w Rishikeshu był jednym z najbardziej produktywnych okresów w twórczości czwórki z Liverpoolu. Niestety po imponującym aśramie zostały tylko romantyczne ruiny, ozdobione muralami streetowych artystów. The Beatles Aśram można zwiedzać codziennie a my spędziliśmy tam kilka godzin włócząc się po opuszczonej posiadłości, chroniąc się przed upałem.

Obecnie Rishikesh promuje się jako światowa stolica jogi i przyciąga praktykujących ze wszystkich stron świata. Wiele szkół oferuje kursy nauczycielskie ale też tzw. drop in class. Byliśmy na kilku lekcjach raja yogi, na jednej sesji yogi nidry oraz na teście sprawdzającym zbalansowanie naszych czakr.

Dni mijały nam powoli. Wygrzewaliśmy się na brzegu Gangesu, po to żeby za chwilę się w nim schłodzić. Wieczorem chodziliśmy na spacery na drugi brzeg rzeki. Zaglądaliśmy do pustych świątyń, albo obserwowaliśmy wieczorne rytuały modlitewne ze świątynnych tarasów. Czasami po prostu zostawaliśmy na naszym balkonie, żeby posłuchać muzyki i popatrzeć na zachodzące słońce i wiecznie zatłoczony most linowy Lakshman Julla – symbol Rishikeshu. Chciałam żeby te wakacje trwały wiecznie i zastanawiałam się jak to będzie kiedy się skończą. Powoli stawało się jasne, że nie możemy naszej znajomości dłużej ciągnąć na odległość.

Wiedzieliśmy od początku, że w grę wchodzi tylko przeprowadzka Karthika do Polski. Indie to cudowny kraj, ale z wielu powodów, głównie wynikających z braku akceptacji dla związków międzykulturowych, nie chciałabym tam mieszkać. Uznaliśmy, że oboje mamy lepsze perspektywy do rozwoju w Polsce. Zaczęło nad nami wisieć widmo poinformowanie rodziny o planowanej przeprowadzce i wymyślenie sposobu na zdobycie wizy. Staraliśmy się, żeby zanadto nie psuło nam to wakacji, ale niepewność znalazła sobie dość wygodne i stałe miejsce w mojej świadomości.

Ostatni dzień pobytu w Rishikeshu uczciliśmy kolacją wspólnie ugotowaną z Jaapem w jego mieszkaniu. Poznaliśmy się na brzegu Gangesu, gdzie wraz ze swoimi uczniami przychodził medytować w rzece. Zwrócił moją uwagę strojem, ponieważ jako Nihang Sikh, miał dość pokaźny lazurowo niebieski turban ozdobiony sztyletami i metalowymi obręczami. Do tego niebieska tunika, a za pasem prawdziwy miecz. Jak się później dowiedziałam, Nihang Sikhowie, jako wojownicy, noszą ze sobą broń codziennie, niezależnie od okazji a nawet mogą z nią wejść na pokład samolotu. Jaap mieszka sezonowo w Rishikeshu, bardzo dużo podróżuje, a jako nauczyciel duchowy spędza kilka miesięcy w roku na dworze królewskim w Tajlandii. Zanim jednak wszedł na duchową ścieżkę, mieszkał w Szkocji i prowadził dość bujne życie. Od słowa do słowa, okazało się, że nawet kiedyś miał dziewczynę Polkę, ale niestety jak sam powiedział „spieprzył sprawę”. Na kolację przygotowaliśmy domowej roboty palak paneer, czyli biały ser w szpinakowym sosie. Spędziliśmy wspaniały wieczór podczas którego Jaap wyrecytował nam kilka ze swoich pięknych wierszy o miłości. Czuję, że spotkanie z nim miało dla nas wymiar symboliczny, tak jakbyśmy spotkali na swojej ścieżce prawdziwego proroka miłości

Ostatnią noc przed wylotem musieliśmy spędzić na Pahargandżu. Zrobiłam rezerwację przez booking.com, złapaliśmy moto rikszę i w kilka chwil znaleźliśmy się w recepcji hotelu. I tutaj zaczęły się schody… Okazało się, że jako para niebędąca po ślubie, nie możemy wynająć pokoju. Nie mogłam w to uwierzyć. Kogo obchodzi czy jesteśmy po ślubie czy nie? Ale recepcjonista kategorycznie odmówił wydania nam pokoju. Zaczęła się tułaczka w towarzystwie rykszarza, który obiecywał, że znajdzie hotel, który nas przyjmie. Na domiar złego, byłam bardzo nieodpowiednio ubrana, w top i spodenki do kolana. Perspektywa 9 godzin jazdy w autobusie bez klimatyzacji nie pozostawiła mi innego wyboru i szczerze mówiąc nie przewidziałam, że może to okazać się problemem w hotelu przy dworcu kolejowym, gdzie przecież zrobiłam rezerwację. Kiedy w kolejnym hotelu zaproponowano nam jedynie wynajęcie dwóch osobnych pokoi w zdecydowanie zawyżonej cenie, zaczęliśmy się poważnie martwić. Nagle podeszło do nas dwóch policjantów w cywilu, myśląc, że nagabuje nas biedny rikszarz. Powiedzieli, że nie ma takiego prawa, które zakazywałoby parom niebędącym po ślubie przebywania w jednym pokoju. Jednak Pahargandż mimo atrakcyjnej lokalizacji koło dworca, ma bardzo złą reputację i hotelarze podejrzewają często, że biała dziewczyna z Hindusem może być po prostu prostytutką, więc nie chcą robić sobie problemów. A nawet jeśli nie mają takich podejrzeń, to chcą naciągnąć potencjalnych gości na więcej pieniędzy. Myślę, że mieliśmy dość sporo szczęścia, że trafiliśmy na uczciwych policjantów, którzy zamiast łapówki, co bardzo często się zdarza, zaproponowali, że pojadą z nami do hotelu, który powinien nas przyjąć.

Cała sprawa ze znalezieniem hotelu zajęła nam kilka godzin. Ale na tym nie koniec. Musieliśmy jeszcze znaleźć bankomat, a o działający wcale nie łatwo nawet w tak dużym mieście jak Delhi. Kiedy w końcu udało nam się wyciągnąć pieniądze (7 różnych bankomatów) i wróciliśmy do hotelu nasze nastroje były takie sobie. Nici z romantycznej kolacji, którą planowaliśmy jeszcze w autobusie, było późno, a my byliśmy wykończeni.

Droga na lotnisko była okropna. Przed nami miał właśnie rozpocząć się trudny okres całkowitego przeorganizowania życia. Wiadomo, że dobrze być dobrej myśli, ale niewątpliwie czekało nas sporo zawirowań. Dla Karthika największym wyzwaniem było powiedzenie rodzinie o mnie.

W konserwatywnym indyjskim społeczeństwie wciąż praktykuje się aranżowanie małżeństw, a mieszkanie razem przed ślubem jest kompletnie nie do pomyślenia. Oczywiście do tego dochodzi kwestia niemile widzianych różnic międzykulturowych, które mogą dotyczyć par pochodzących nawet z dwóch różnych regionów Indii, nie mówiąc już o dwóch różnych krajach. Musiał mocno postawić na swoim by przekonać do tego pomysłu mamę i siostrę, choć jasno dano mu do zrozumienia, że „nie tego się po nim spodziewano”. Spełnianie oczekiwań rodziny jest niezwykle ważne, stawia się je za punkt honoru. Sprawienie zawodu rodzicom często wiąże się z byciem wykluczonym z rodziny, a nawet z koniecznością ucieczki z domu. Dlatego na porządku dziennym jest „dyplomatyczne pomijanie prawdy”, a indyjskie dzieci buntują się tylko wtedy kiedy sprawa jest dla nich naprawdę ważna.

Niemożliwe dzięki wytrwałości i odrobinie szczęścia, czasami staje się możliwe i 29 września 2019 zamieszkaliśmy razem w Warszawie. Minął prawie rok od naszej wspólnej podróży do Indii, zaraz wyjeżdżamy w podróż do Włoch. Kiedy myślę o tym jak dwa lata temu poznaliśmy się w Nepalu nie mogę uwierzyć, że „słodki chłopak z Kerali”, którego wspominam w poście o wolontariacie, dzieli teraz ze mną życie. Po wszystkich perturbacjach, które przeszliśmy nastał czas spokojnej codzienności, za którą oboje jesteśmy bardzo wdzięczni.

Jeden komentarz Dodaj własny

  1. Lidia pisze:

    To piękna opowieść, wspolczesne Love story, pięknie zilustrowane wspaniałymi zdjęciami.Czekam na ciąg dalszy przygód we wspolnej podróży przez zycie z Karthikiem i życzę duzo szcześcia dla Was

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s