Kulinarna podróż po Włoszech

Pomysł na samotną podróż samochodem przez Włochy narodził się spontanicznie. Początkowo miał to być tylko kilkudniowy wypad na Biennale w Wenecji.

Wydawałoby się, że freelancerski styl życia już zdążył mi wejść w krew, ale rezerwując bilet nie pomyślałam o tym, że przecież mogę zabrać komputer i pracować zdalnie z dowolnego miejsca z dostępem do internetu. Był początek października, do wyjazdu zostały ponad dwa tygodnie i zdążyłam za niewielką dopłatą zmienić miejsce wylotu i datę. Zamiast lecieć do Warszawy z Mediolanu, zdecydowałam się wracać z… Bari 14 dni później.

Postanowiłam wyruszyć w podróż bez rezerwacji. Przystanki dyktowały dania, których chciałam spróbować lub restauracje, które koniecznie musiałam odwiedzić. Hotele sprawdzałam w dniu planowanego przyjazdu, poza sezonem można sobie na to pozwolić w nawet najbardziej obleganych kurortach. Samochód wypożyczyłam w Mestre, z opcją oddania go na lotnisku w Bari. Kiedyś pisałam o tym, że road trip w pojedynkę to nie najlepszy pomysł. Faktycznie, jazda autostradami może być nużąca nawet dla wytrwanego kierowcy, dlatego postanowiłam ich po prostu unikać. Poruszałam się lokalnymi drogami, w żółwim tempie, przepuszczając nawet traktory i ciężarówki. Co chwila zjeżdżałam na pobocze żeby zrobić zdjęcie winnicom, lub gajom oliwnym kontrastującym z lazurowym niebem. Nie wiem jaki kompan podróży by to wytrzymał. Chłonęłam Włochy wszystkimi zmysłami i wciąż mówiłam coś do siebie żeby utrwalić to sobie w pamięci. Towarzystwa dotrzymywali mi w głośnikach między innymi Franco Battiato, Donatella Rettore i Fred Buscaglione, za co jestem im bardzo wdzięczna.

W Wenecji towarzyszyła mi Vera, przyjaciółka z Mediolanu i znawczyni kuchni północnych Włoch. Oglądanie wystaw w pawilonach w Giardini Publlici oraz w Arsenale zajmuje conajmniej dwa dni, a próba zobaczenia wszystkiego w jeden dzień grozi oczopląsem.
Pobyt w Wenecji nie może obyć się bez kilkunastu przystanków na cichetti – weneckie tapas, którym zdecydowanie należy się osobny paragraf. Nie szukajcie ich w okolicach Placu Świętego Marka, czy Riva Degli Schiavoni. Zapuśćcie się w wąskie uliczki dzielnicy San Polo, gdzie nie brakuje autentycznych barów – bacari. Warto zajrzeć do All Arco i Cantina do Mori.

Klasyk, bez którego zjedzenia nie wyobrażam sobie wizyty w Wenecji to baccala’ mantecato. Suszone mięso dorsza trafiło do włoskiego menu za sprawą Piero Queriniego. Gdy jego statek utonął podczas sztormu u wybrzeży Lofotów, zauważył, że wśród mieszkańców bardzo popularny jest stokvis, twardy niczym drewno, suszony dorsz atlantycki. Praktyczny kapitan, docenił łatwość przechowywania ryby i wyruszył z powrotem do Wenecji z pełnym ładunkiem sztokfisza. Mocną pozycję dorsza umocnił Sobór Trydencki, umieszczając go na liście dań zalecanych do spożywania w dni postne. Gotowany w mleku sztokfisz najlepiej smakuje podany na grillowanej polencie lub grzance. Świetny jako przystawka, ale nic nie stoi na przeszkodzie by nałożyć sobie większą porcję, obficie posypać świeżą pietruszką i zjeść jako danie główne.

Do cichetti oprócz ombra de vin pasuje również Spritz. To koktajl wymyślony przez Austriaków zajmujących teren obecnego Veneto, w czasach imperium Austro-Węgierskiego. Nieprzyzwyczajeni do mocnego wina, dodawali do niego mocno gazowanej wody selz. W takiej formie można wciąż spotkać Spritz w Trieście. W Treviso zamiast białego wina stosuje się Prosecco i łączy je z Aperolem lub czerwonym Campari. W Udine zamiast Prosecco znajdziecie Tokaj z Friuli. W Wenecji oryginalnie przyrządzało się Spritz z Selectem, czasami z Cynarem. Przepis na prawdziwy Spritz Veneziano dla miłośników karczochowego likieru poniżej:

Duży kieliszek lub szklankę napełnij lodem. 
Wlej 1 część Cynaru i 2 części białego wina, uzupełnij wodą gazowaną.
Podawaj ze skórką cytryny lub gałązką rozmarynu.

Weekend minął błyskawicznie. Ledwie zdążyłam wyjechać z Wenecji do połączonego z nią mostem Mestre, a już natknęłam się na ciekawostkę kulinarną. O trwającej wojnie o radicchio opowiedział mi właściciel wypożyczalni samochodów, Nicola. O komitecie obrony radicchio i jeszcze kilku zachwytach nad wenecką kuchnią szczegółowo pisałam tutaj.Choć miałam przed sobą 14 dni za kierownicą, już w pierwszych godzinach musiałam iść na kompromis. Postanowiłam nie zatrzymywać się w Padwie, choć przecież i tu znalazłyby się niezliczone ciekawostki kulinarne. Sama znam przynajmniej dwie – o czubatce padewskiej i bigoli.

Ta pierwsza, stała się sławna gdy w XVII wieku zaczęto w ten sposób określać rasy wszystkich kur z pióropuszem. Jak się okazuje, jej protoplastka do Włoch trafiła z Polski w XIV wieku, przywieziona przez Giacomo Dondi Dell’Orologio. Jej mięso – ciemniejsze i bardziej intensywne w smaku niż tradycyjnie hodowanych kur, szybko zyskało uznanie. Krzyżowanie odmian z lokalnymi, zaowocowało powstaniem osobnego gatunku znanego dziś jako gallina padovana (czubatka padewska) . Jego hodowla ma ściśle określone ramy, przede wszystkim kury muszą żyć na wolnym wybiegu, a ich dieta pod koniec życia opiera się na zbożu wymieszanym z mlekiem i miodem. Można ją upiec w piekarniku ograniczając dodatki do minimum, choć na pewno dobrze jej zrobi towarzystwo białego wina, szalotek, pomidorów i ziemniaków z rozmarynem.

Bigoli to rodzaj makaronu w formie długich nitek, trochę grubszych od spaghetti, mających średnicę około 2-3mm. Tradycyjnie ciasto przygotowuje się z mąki 00, wody i  kaczego jaja. Oczywiście można podać bigoli z ragu, z sosem z atramentu z kałamarnicy, z sosem pomidorowym, ale najbardziej charakterystycznym dla Padwy będzie prosty sos sardelowo-cebulowy. Bardzo spodobał mi się ten przepis, bo obok ukochanego Cacio e pepe i Aglio e olio, mogę go włączyć do repertuaru dań, które można przyrządzić w kilka minut, gdy nic nie ma w lodówce (u mnie słoiczek sardeli często znajduje się gdzieś w czeluściach spiżarni, a cebula jest zawsze pod ręką).

Cebulę pokrój w cienkie piórka. 
W garnku o grubym dnie rozgrzej spory kawałek masła.
Zeszklij cebulę, dodaj odrobinę wody i duś pod przykryciem aż cebula się rozpadnie.
Dodaj odsączone z oleju fileciki i mieszaj
aż sos uzyska jednolitą konsystencję.
Dodaj świeżo zmielony pieprz wedle uznania.
Choć to danie postne, można dodać do niego,
jak do wszystkich rybnych sosów, bułkę tartą podsmażoną na maśle
z kilkoma listkami laurowymi.

Do Ferrary dotarłam wczesnym wieczorem. Zatrzymałam się w podmiejskim gospodarstwie agroturystycznym, gdzie zjadłam obłędne cappellacci faszerowane dynią. Na niedzielny obiad zrobiłam rezerwację w San Domenico w Imoli. To właśnie z powodu tej rezerwacji zrezygnowałam z przystanku w Padwie i ominęłam Ravennę. Czy było warto? Odpowiedź znajdziecie tutaj.

Popołudnie spędziłam w uroczym miasteczku Santarcangelo di Romagna, słynącym z podziemnych grot i muzeum guzików, którego prawie stuletni założyciel z wigorem opowiada historię poszczególnych eksponatów.. To miejsce idealne na małą przechadzkę. Miniaturowe, pełne wdzięku. Gdybym nie jadła wcześniej obiadu pewnie zostałabym tu do kolacji i zjadła klasyczne tagliatele al’ ragu.

Przed zachodem słońca wyruszyłam w dalszą podróż. Na celowniku tym razem miałam Urbino. Ta architektoniczna perełka znalazła się na mojej liście jeszcze w liceum, kiedy bardzo intensywnie uczyłam się historii sztuki pod skrzydłami niezastąpionej prof. Sulkiewicz. Zatrzymałam się w hotelu położonym na tyłach Palazzo Ducale. Zostawiłam bagaż w pokoju i szybko wyszłam na miasto w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Po uczcie w Imoli nie miałam ochoty na kolejny wystawny posiłek. Dla kontrastu, na kolację zjadłam lokalny street food – crescia con salsiccia. Crescia to kuzynka piadiny romagnoli – pszennego placka przypominającego tortillę. Serwuje się ją zapiekaną z serem, wędlinami lub smażonymi warzywami. Crescia z Urbino (crescia urbinata) nazywana również sfogliatą, zawiera smalec, a jej ciasto delikatnie się rozwarstwia i jest bardziej chrupkie, trochę jak ciasto francuskie. Po krótkiej pogawędce z właścicielem baru udałam się na spacer po nocnym Urbino. Wracając do pokoju, przez okna na korytarzu zobaczyłam bardzo przyjemny hotelowy lounge w angielskim stylu. Wymarzone miejsce do pracy po śniadaniu.

Rano okazało się, że to nawa przylegającego do hotelu kościoła! Musiałam być bardzo zmęczona, żeby pomylić to wnętrze z hotelowym lobby. Nadzieja na pracę okazała się płonna, wi-fi w hotelowej recepcji nie pozwalało nawet na załadowanie poczty. Żadna okoliczna kawiarnia nie oferowała dostępu do Internetu, więc zamiast pracować postanowiłam zwiedzić Galleria Nazionale delle Marche i powłóczyć się trochę po mieście Rafaela Santi. Moje kulinarne odkrycia szczegółowo opisałam tutaj.

Po doskonałym obiedzie w Urbino mogłam ruszać dalej w drogę. O mojej miłości do nadmorskich kurortów pisałam nie raz. Puste plaże, zamknięte na cztery spusty bary i leżaki w pokrowcach mają dla mnie urok jak z fotografii Martina Parra. Jadąc wzdłuż wybrzeża nie mogłam nie zatrzymać się w Fano, które dodatkowo przyciągnęło mnie postmodernistyczną architekturą w pastelowych kolorach.

Nocleg zarezerwowałam w romantycznej i równie pustej Numanie. Zatrzymałam się w B&B Aqua Salata, które gorąco polecam. Przywitała mnie przemiła właścicielka, która dowiedziawszy się o moim zamiarze opisania podróży, postanowiła przekazać mi garść informacji o dobrych restauracjach w okolicy i lokalnej faunie i florze. W tym celu zaprezentowała mi album przygotowany 10 lat temu przez jej młodszą córkę. Jak to w kurorcie poza sezonem, niewiele się w Numanie działo. Krótki spacer, kolacja w miejscowym bistro i wreszcie – obiecana praca zdalna. Z ogromną radością zakopałam się pod pierzyną w moim pokoiku i spędziłam wieczór na spisywaniu notatek, porządkowaniu ulotek, edycji zdjęć i oczywiście nadrabianiu spraw, które zostawiłam w Warszawie. Przed snem obejrzałam odcinek włoskiego Ojca Mateusza, taka grzeszna przyjemność.

Senną Numanę opuściłam wcześnie rano. Przede mną najtrudniejszy odcinek podróży. Kierując się w stronę południa postanowiłam zboczyć z trasy prowadzącej przez wybrzeże i przejechać przez Amatrice. 24 sierpnia 2016 doszło tutaj do trzęsienia ziemi o sile 6.2 w skali Richtera. Z miasteczka pełnego zabytkowych budowli, zostały tylko gruzy. Ocalała jedynie wieża zegarowa. Wskazówki zegara zatrzymały się o 3:36, w momencie kiedy doszło do trzęsienia.

Włochy leżą w aktywnym sejsmicznie pasie, więc trzęsienia ziemi zdarzają się tu stosunkowo często. Kiedy w 2012 trzęsienie ziemi nawiedziło okolice Modeny, uszkodzeniu uległo 350.000 kręgów sera Parmiggiano Reggiano. Takie straty oznaczały nie tylko ograniczenie produkcji jednego z najbardziej rozpoznawalnych włoskich serów, ale też masowe zwolnienia pracowników i destabilizację ekonomiczną całego regionu. Światowej klasy szef kuchni i aktywista – Massimo Bottura wpadł na genialny pomysł. Wymyślił risotto, w którym ryż, zamiast w tradycyjnym bulionie, gotuje się w wywarze z sera. Przepis na Risotto Cacio e Pepe, wymaga tylko trzech składników – ryżu, sera i pieprzu, a wykonanie tego dania jest niezwykle proste. Nic dziwnego, że stało się natychmiastowym hitem. Zamierzony efekt został osiągnięty – producentom sera udało się sprzedać wszystkie uszkodzone kręgi, żaden serowar nie zbankrutował i nikt nie stracił pracy.

Myślę, że świat kulinarny mógłby na podobnej zasadzie wesprzeć Amatrice. Sos l’amatriciana, składający się z boczku, cebuli, pieprzu i pomidorów jest serwowany w wielu restauracjach, nie tylko we Włoszech. Myślę, że solidarna decyzja restauratorów o przekazaniu części dochodu ze sprzedaży tego dania mogłaby wspomóc lokalną społeczność w procesie odbudowy miasta.

50km na południe od Amatrice znajduje się kolejne miasto dotkliwie doświadczone przez trzęsienie ziemi w 2009 roku – L’ Aquila. Ówcześnie będący u władzy Silvio Berlusconi obiecał mieszkańcom wybudowanie odpornego na wstrząsy osiedla New Town i obietnicy dotrzymał, choć nie obyło się bez kontrowersji. Inwestycja byłą niezwykle droga i zaspokoiła potrzeby tylko wybranych poszkodowanych doprowadzając do powstania jeszcze większych podziałów społecznych. Obecnie miasto odbudowane jest mniej więcej w 80%, ale daleko mu jeszcze do „normalności”. Centrum historyczne jest wciąż niezamieszkałe, wiele budowli wciąż czeka na rekonstrukcje. Miasto zyskało za to nowe audytorium zaprojektowane przez Renzo Piano. Wydawałoby się, że w obliczu strat wybudowanie audytorium nie powinno być na szczycie listy priorytetów, ale L’Aquila to miasto muzyki i istotne miejsce na mapie tras koncertowych światowej klasy artystów. Pozbawienie go godnej sali koncertowej to jak pozbawienie go tętniącego życiem serca.

Planowałam zakończyć ten intensywny dzień kolacją w gospodarstwie agroturystycznym bliżej wybrzeża. Wizja domowego posiłku i natychmiastowego udania się do łóżka była niezwykle kusząca. Ale życie miało inny plan. Kiedy podjechałam pod bramę pięknej posiadłości otoczonej oliwkowymi gajami trochę się zdziwiłam , że w oknach nie pali się żadne światło. Domofon chyba nie działał. Zatrąbiłam kilka razy ale i to nie przyniosło żadnego rezultatu. Odnalazłam telefon do właścicieli w mailu potwierdzającym rezerwację, ale niestety nikt nie podniósł słuchawki. Takie nieprzewidziane okoliczności w samotnej podróży trzeba brać pod uwagę. I choć miałam zmęczone oczy i ostatnią rzeczą na jaką miałam ochotę był powrót za kierownicę, nie miałam wyboru. Wróciłam do San Rocco i zaczęłam szukać noclegu. Robiło się późno, a ja byłam coraz bardziej zmęczona. Właściciele okolicznych gospodarstw agroturystycznych nie odbierali telefonów. Jedynym miejscem, w którym mogłam dokonać rezerwacji był hotel w miasteczku San Vito Chietino. Skala mojego zmęczenia sięgała zenitu, zrobiłam rezerwację nie przeglądając nawet zdjęć obiektu.

To co zastałam na miejscu przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Nowoczesne, wysmakowane wnętrze, przemiła obsługa i najwygodniejsze łóżko jakie można sobie wyobrazić. Chciałam nacieszyć się tym luksusem, ale usnęłam w chwili położenia się do łóżka. Pierwszą rzeczą jaką ujrzałam po obudzeniu było grantowe morze i intensywnie niebieskie niebo. Co za poranek! Był 1 listopada, a ja zamiast jechać na cmentarz, jechałam windą do sali śniadaniowej.

Moim ostatnim posiłkiem była pasta w okolicach Amatrice i miałam ochotę na absolutnie wszystko (kolacja w gospodarstwie agro niestety przepadła, a gdy dotarłam do mojego hotelu byłam zbyt zmęczona by myśleć o jedzeniu). Różne rodzaje jajek, mini rogaliki i owoce. Najedzona i zregenerowana, udałam się na spacer po okolicy. San Vito Chietino leży na wybrzeżu nazywanym Costa dei Trabocchi. Trabocco to lekka drewniana budowla służąca do połowu ryb. W sezonie rybacy na miejscu gotują to, co złowią.

W święto Wszystkich Świętych Włosi spotykają sie w domoach lub chodzą całymi rodzinami na wielodaniowe obiady do restauracji. Kierując się aplikacją Cucina Slow zarezerwowałam stolik w Trattoria Tre Volte w Torremaggiore. Jadąc do restauracji, jak można się było spodziewać, utknęłam w korku w okolicach cmentarza. Zamiast cierpliwie czekać, włączyłam moją ulubioną i muszę przyznać, niezawodną aplikację Waze, która natychmiast wskazała mi alternatywną trasę. Kiedy zawracałam kierowcy z przeciwnej strony pokazywali mi znak „droga zamknięta” (czyli gest zamykania palcem-kluczem drzwi), ale postanowiłam nic sobie z tego nie robić. Dojechałam do tablicy z wielkim napisem „dojazd tylko dla mieszkańców”. Minęłam ją wymyślając wymówkę dla potencjalnych carabinieri – „nie wiem, nie rozumiem, nie mówię po włosku”. Jechałam niefrasobliwie dalej słuchając wskazówek Waze’a aż dojechałam do betonowej blokady drogi. W tym momencie Waze kazał mi skręcić w nieutwardzoną ściężynę prowadzącą pomiędzy szpalerami drzewek oliwkowych. Jechałam dalej, aż Waze stracił orientację w terenie. Byłam po środku niczego, na niezidentyfikowanym kawałku ziemi gdzieś na północy Apulii. Wciąż daleko od restauracji. I kiedy miałam juz zawracać, spomiędzy drzewek wyłonił się duży kombiak załadowany po sufit jakimiś gratami. Przednie okno otworzyło się i wyłoniła się gestykulująca ręka : „Jedź za mną!”. Pojechałam, bo wizja powrotu do kolejki przy cmentarzu nie napawała mnie zbyt dużym optymizmem. Jechaliśmy wśród tumanów kurzu, mijając po drodze opuszczone budowle. Przejechaliśmy przez nieczynne tory kolejowe, ominęliśmy kolejną betonową blokadę aż wreszcie dojechaliśmy do drogi. Podjechałam bliżej, by podziękować moim wybawcom. Jak się okazało, roześmianej romskiej rodzinie, która pożegnała mnie intensywnym machaniem ze wszystkich okien. Waze nagle się ożywił. Od celu dzieliło mnie tylko 5 minut jazdy! Uprzejmość nieznajomych zawsze przywraca moją wiarę w ludzkość.

Świąteczny obiad przerósł moje możliwości. Na przystawkę zaserwowano strudel z bakłażanów, wędzonej provoli podany w towarzystwie chrupiących kawałków kurczaka. Następnie dwa dania pierwsze: gnocchi w kremowym sosie dyniowym z salsiccią i pudrem z ciasteczek amaretti oraz lasagne z karczochami i mozzarellą. W tym momencie podziękowałam sobie za wybór spódnicy w gumkę. Daniem głównym była pieczeń w sosie z wina novello i ciasteczko ziemniaczane. A na deser Pannacotta. Nie jestem pewna jak udało mi się przebrnąć przez ten obiad. Jeśli chodzi o walory smakowe to nie był to obiad nadzwyczajny. Dania wydawały mi się zdecydowanie za ciężkie. Może to kwestia menu okolicznościowego i warto byłoby dać Trattoria Tre Volte drugą szansę.

Kolejnym etapem mojej podróży było słynne Alberobello, prawdziwy symbol Apulii.
XVI wieczne miasteczko, wybudowane przez wielokulturową społeczność zachwyca bajkową architekturą. Spiczaste dachy kamiennych domów o nazwie „trulli” zdobią symbole nawiązujące do chrześcijaństwa, islamu i kultu solarnego, a cały kompleks urbanistyczny należy do dziedzictwa narodowego UNESCO. Nic dziwnego, że miasteczko codziennie odwiedzają tłumy turystów co oczywiście i niestety nadaje mu specyficzną atmosferę. Jest jednak sposób na uniknięcie turystycznej nawałnicy, na który wpadłam zupełnie przypadkiem. Wystarczy przyjechać do Alberobello wieczorem. Kiedy wjeżdżałam na parking przed bramą do miasta, odjeżdżały z niego ostatnie autokary. Alberobello wieczorową porą w listopadzie jest puste i zachwycające. Moje trullo zarezerwowałam dwa dni wcześniej i okazało się bardzo przytulne i komfortowe.

Scena kulinarna Aleberobello nastawiona jest raczej na turystów, więc nie oczekując zbyt wiele i podążając trochę za nosem postanowiłam zamówić największy klasyk regionu, czyli orecchiette con le cime di rapa. Ręcznie wyrabiana pasta w formie małych krążków podawana jest z dzikim brokułem, który smakuje trochę jak szpinak z lekko kapuścianą nutą, i oczywiście z czosnkiem i dobrej jakości oliwą. Jestem ogromną fanką tej prostej pasty i nie zawiodłam także tym razem. Do tego kieliszek primitivo, a na przystawkę talerz bardzo dobrej jakości culatello z chlebem z Altamury. Naprawdę więcej do szczęścia nie było mi trzeba. Poszłam wcześnie spać z bardzo ambitnym nastawieniem, żeby wstać o świcie i pobiegać po jeszcze pustym mieście.

Myślę, że był to pomysł naprawdę genialny. Piękne, niebieskie niebo i ostre poranne słońce przepięknie kontrastowały z bielą trulli. Do tego jeszcze wielki bonus – natknęłam się na prawdziwego kociego tatę, dokarmiającego lokalne kocury, wylegujące się od rana na kamiennych dachach. Zanim do miasta przyjechały kolejne grupy turystów ja już miałam za sobą zwiedzanie i mogłam ruszać dalej.

Kolejnym przystankiem na mojej trasie było Ostuni, tak zwane „Białe miasto”, zawdzięczające swoją nazwę pobiałkowanym wapnem murom. Widać je już z daleka, jak góruje nad gajami oliwkowymi i kontrastuje z głębokim granatem morza. W Ostuni trzeba zobaczyć Katedrę i średniowieczną bramę do miasta. Ale przede wszystkim warto się zgubić w labiryncie uliczek, często ślepych, prowadzących do ciasnych zaułków. Można się tu poczuć trochę jak w Grecji i można też pysznie zjeść w Osteria alle Monacelle.

Kiedy Raffaele dowiedział się, że mam w planach opisać swoją podróż kazał mi zmienić zamówienie i koniecznie spróbować puree z suszonego bobu. Uwielbiam świeży bób i zawsze czekam aż w Polsce zacznie się na niego sezon, ale przyznaję, że nigdy nie interesowałam się zastosowaniem suszonego bobu. Pure di fave con le cicorie selvatiche to danie składające się z zaledwie trzech składników niewymagające skomplikowanego przygotowania:

Suszony bób namocz w zimnej wodzie przez 12h.
Po zagotowaniu zmniejsz ogień i gotuj aż bób będzie całkowicie miękki.
Dodaj sól do smaku.
Cicorie selvatiche nie rosną w Polsce, ale można je zastąpić inną zieleniną.
Warto poeksperymentować z mieszanką szpinaku, liści rzodkiewek, pokrzywy.
Cicorie mają gorzkawy smak, który dobrze kontrastuje ze słodkawym bobem.
Wystarczy krótko je obgotować w osolonej wodzie.
Puree umieść w misce, obok połóż zieleninę, skrop oliwią extra vergine -
im bardziej zielona i "owocowa" w smaku tym lepiej.
Podawaj z grubymi kromkami chleba.

Danie to w dialekcie pugliese nosi nazwę La ‚ncapriata a jego historia sięga czasów prefaraońskich! Zapewne było popularne w czasach starożytnej Grecji, wzmianka na jego temat pojawiła się nawet w jednej z komedii Arystofanesa.

Po Ostuni przyszła pora na Lecce. Skąpane w popołudniowym świetle mieniło się wszystkimi odcieniami złotawego piaskowca i zachwyciło mnie barokową architekturą. Żałuję, że przeleciałam przez nie w lekkim pośpiechu. Instynktownie czuję, że to miasto, w którym czułabym się doskonale. Kameralne, piękne, tętniące życiem kulturalnym. Zdecydowanie chcę tu wrócić i może nadarzy się dość szybko okazja – w maju wybieramy się do Apulii na workaway!

Mój pośpiech był trochę uzasadniony, jeszcze przed wieczorem chciałam dotrzeć do Tricase Porto, a właściwie do Marina Serra. Kilka lat temu przeniosła się tutaj moja koleżanka Leo. Porzuciła mediolańskie życie by osiąść z ukochanym Peppe w rybackim miasteczku. Swój potencjał kreatywny i doświadczenie w zarządzaniu projektami wykorzystuje jako działaczka społeczna w centrum kultury Celacanto, gdzie przez najbliższe kilka dni korzystałam z gościny.

Celacanto organizuje wieczory kulinarno filmowe, wernisaże, bazary z lokalną żywnością i wiele innych wydarzeń promujących kulturę regionu. To inicjatywa ludzi z pasją, zakochanych w swojej ziemi i widzących ogromny potencjał w działaniu na rzecz innych. Carla i Gerry oraz inni zaangażowani członkowie stowarzyszenia, stworzyli piękną przestrzeń, w której poczułam się jak w domu. Przez kilka nocy dzieliłam ten dom z 6 tygodniowym kotem Rino, który skradł mi serce w ciągu pierwszych kilku minut znajomości.

Leo pokazała mi kilka perełek Salento między innymi Ruffano, w którym latem odbywa się festiwal filmowy i Santa Maria di Leuca, gdzie prawdziwy wilk morski, który zasłynął w telewizyjnym show jako właściciel owczarka niemieckiego potrafiącego mnożyć wielocyfrowe liczby prowadzi teraz bar. Peppe zabrał mnie swoim gozzo na poranny połów tuńczyków. Niewiele udało mi się złapać, ale wschód słońca na morzu na zawsze zapamiętam jako jeden z najpiękniejszych widoków. Salento jest cudowne, po sezonie sprawia wrażenie miejsca, w którym czas się zatrzymał, czyli jest to miejsce bardzo w moim stylu, do którego chcę wracać i do którego tęsknię.

Data mojego powrotu zbliżała się nieubłaganie. Na deser zostawiłam sobie Gallipoli i Punta della Suina. Kąpiel w morzu w listopadzie? Kąpiel może nie, ale brodzenie po brzegu jak najbardziej. Perspektywa spędzenia na plaży nawet pół dnia dla kogoś, kto przez najbliższe kilka miesięcy nie będzie widział błękitnego nieba jest, jak wszyscy wiemy, bezcenna.

Do Gallipoli przyjechałam po południu. to urocze miasteczko może pochwalić się przepiękną katedrą pod wezwaniem św. Agaty i bardzo ciekawym muzeum osobliwości. Gallipoli dzieli się na dwie części niezbyt urokliwą nową i położoną na niewielkiej wysepce starą. Nocleg znalazłam tuż obok XVI wiecznego mostu łączącego obie części.

Wyzwaniem okazało się znalezienie miejsca w dobrej restauracji na kolację. Zadowoliłam się focaccią z ricottą i pieczonymi pomidorami i dużym kieliszkiem primitivo. Niestety obsługa bistro przy Corso Roma nie była zbyt zadowolona z obecności pojedynczej klientki okupującej stolik przy oknie z książką. Nie mieli litości dla mojego braku chęci wałęsania się po mieście w lekkim deszczu i wietrze. Pozwolę sobie na małą dygresję – podróżowanie i jedzenie solo we Włoszech nie znajduje zrozumienia. Biznes musi się kręcić a przesiadywanie to tylko marnowanie miejsca i czasu właściciela lokalu. Pamiętam jeszcze z czasów szkolnych, gdy dziwiłam się, że praktycznie nie ma miejsc, gdzie można zamówić kawę i posiedzieć z laptopem przez parę godzin. Moi włoscy znajomi nie rozumieli o co mi chodzi i dlaczego w ogóle chcę pracować w kawiarni. Teraz idea coworkingów i dużych kawiarni, w których się pracuje jest już w Mediolanie dobrze znana, ale w małych miasteczkach nadal przychodzi się do kawiarni czy bistro po to żeby zjeść i szybko wyjść.

Bari, czyli stolica regionu i ostatni etap mojej podróży przywitało mnie deszczem. Na kolację postanowiłam zjeść danie, które wyobrażam sobie, że byłoby moim comfort food zjadanym na kanapie w deszczowy wieczór, gdyby tylko vongole były w Polsce szeroko dostępne. Tiella barese to zapiekany ryż z ziemniakami i małżami. To jedno z tych dań, które nie wygląda pięknie, ale jego smak sprawia, że gdy ktoś postawi przed nami brytfankę wyciągnięta prosto z pieca, to chcemy poparzyć sobie podniebienie i zjeść połowę. Albo więcej.

W listopadzie słynące z pysznego street foodu Bari niestety nie oferuje zbyt wiele. Food trucki ze świeżo usmażonymi morskościami oszczędzają siły na nadchodzący sezon. Ale nic straconego, do Bari na pewno jeszcze wrócę. Jednym z powodów, dla których warto to miasto odwiedzić jest restuaracja Perbacco. Miejsce stworzone przez prawnika i jego szwagierkę z prawdziwej miłości do wina i doskonałego jedzenia. Miałam okazję spróbować tutaj flanu z jarmużu w aksamitnym sosie z Gorgonzolą, makaronu maffaldine z czarną soczewicą i dynią i cynamonowego semifreddo z moimi ukochanymi persymonami. Wrócę jeszcze do tematu samotnego jedzenia. Pozostali goście, którzy przyszli do Perbacco na lunch też przyszli sami. Właściciel ze wszystkimi zamienił kilka zdań i zachęcał do powolnego delektowania się pysznymi potrawami. Restauracja w duchu slow food, którą polecam na równi z Angolo Divino z Urbino. Właśnie tak chciałabym jeść i tak o jedzeniu rozmawiać z kompetentnymi i serdecznymi ludźmi.

Podróżowanie z lekkim bagażem to moja specjalność. W tę dwutygodniową podróż spakowałam się w walizkę kabinową. Nie wypełniłam jej w całości, bo w planach miałam zakupy – niestety nie kulinarne (oprócz trufli z Urbino), ale książkowe. W księgarni Feltrinelli w Bari spędziłam całe popołudnie. Wróciłam z trzema książkami pełnymi przepisów i inspiracji.

Nadszedł czas na podsumowanie i często powtarzające się pytanie: czy taka podróż jest droga? Przelot, wynajęcie samochodu, noclegi i jedzenie kosztowały ok. 5000 PLN. W podróży spędziłam 18 dni. Dla porównania tygodniowy wyjazd kulinarny wyjazd skrojony na miarę organizowany przez Italian Connection kosztuje 5000 USD.

Dla mnie ta podróż jest początkiem większego projektu, może książki lub przewodnika. Jak już wspomniałam, niedługo wybieram się w kolejną podróż po Apulii. Tym razem będziemy z moim chłopakiem pracować w gospodarstwie agroturystycznym niedaleko Ostuni. Mam w planach przygotowanie własnych lamposcioni i pogłębienie wiedzy na temat cucina pugliese.

Ciąg dalszy włoskiej przygody już wkrótce!

Jeden komentarz Dodaj własny

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s