Jamajka

Od lipca wiedziałam, że tegoroczne Święta spędzę w Indonezji. Plany pokrzyżował nam groźnie dymiący wulkan Agung. Postanowiłyśmy zwrócić bilety i kupić w podobnej cenie czarterowy lot na… Jamajkę. Z dala od wulkanu, potencjalnego tsunami i trzęsienia ziemi, które miało miejsce dokładnie w dniu naszego planowanego lądowania.Jamajka to częsty wybór wśród zamożniejszych amatorów wyjazdów all inclusive. Najtańszy pakiet z Tui kosztuje ok. 7000 zł, sam lot to ok. 1/3 ceny, ale poza okresem świątecznym można znaleźć czarter poniżej 2000 zł. Indywidualna turystyka na wyspie jest możliwa, ale jest zdecydowanie mniej popularna. Naszym celem było zobaczenie prawdziwej Jamajki, z dala od resortów i płatnych plaż, dlatego tuż po przylocie wypożyczyłyśmy samochód. Zdecydowałyśmy się na lokalną wypożyczalnię ze względu na cenę, za 14 dni zapłaciłyśmy 500 USD, czyli prawie o połowę mniej niż w Herz, czy Enterprise. Przed wyjazdem czytałam na forach, że drogi są kiepskie, a Jamajczycy jeżdżą w bardzo niebezpieczny sposób, ale nauczona doświadczeniem, postanowiłam nie ufać opiniom amerykańskich użytkowników serwisu Trip Advisor. Zależało nam na niezależności, a przemieszczanie się mikrobusami uznałyśmy za zbyt męczące. Lewostronny ruch wymaga przestawienia się, co w moim przypadku zajęło kilka dni, zanim przestałam uruchamiać wycieraczki, chcąc włączyć kierunkowskaz.

Z pełnego hoteli Mobay uciekłyśmy od razu po zjedzeniu powitalnego homara w Pelican Bar, poleconym przez Olgę. Wynajęłyśmy na jedną noc dom położony niedaleko plaży Silver Sands, ok. 30 km za miastem. Zmęczone długą podróżą, marzyłyśmy o jak najszybszym pójściu spać, ale niestety na naszą housekeeperkę musiałyśmy czekać prawie godzinę przed bramą. Jamajczycy nigdzie się nie spieszą i ma to ogromny urok, pod warunkiem, że już zdążysz się do tego przyzwyczaić.

Wyjechałyśmy rano i po drodze na plażę wstąpiłyśmy do Folmouth. To małe portowe miasteczko, do którego przypływają wielkie niczym wielopiętrowe hotele statki. Pokręciłyśmy się trochę po centrum, wypiłyśmy pierwszą wodę kokosową i pojechałyśmy na plażę Silver Sands. Nie wiedziałyśmy jeszcze, że takich plaż na północy jest bardzo mało.

Dopiero po dotarciu do Oracabessy uświadomiłyśmy sobie, że północne i zachodnie wybrzeże Jamajki jest całkowicie zdominowane przez hotele lub prywatne wille (zamieszkałe tylko przez maksymalnie dwa miesiące w roku), całkowicie ograniczające dostęp do publicznych plaż. Mieszkańcy tylko nie mogą korzystać z plaży we własnej wiosce, ale też nie mają innego wyboru jak pracować za niskie stawki w hotelach, bo innej pracy po prostu nie ma. Oryginalna struktura wniosek zanikła, wokół wyspy nie ma ryb, więc rybacy muszą wypływać bardzo daleko w morze, co nie zawsze jest opłacalne, a niewolnictwo wróciło pod postacią kapitalistycznego niby-dobrobytu. Hotelarze są zwolnieni z cła w przypadku importu żywności, co negatywnie wpływa na biznes lokalnych producentów żywności. Według danych z 2014 roku, ponad 70% Jamajczyków żyje na granicy ubóstwa. Średnia pensja wynosi 200 USD miesięcznie, choć podobno częstą praktyką jest opodatkowanie najniższej krajowej i płacenie pozostałej części wynagrodzenia w kopercie. Bieda rodzi przemoc i choć dotyczy ona głównie mieszkańców wyspy, a nie turystów, to wśród wielu osób odwiedzających Jamajkę panuje błędne przekonanie, że lepiej nie wychodzić poza najeżone drutem kolczastym mury hotelu.

Zanim jednak dojechałyśmy do Oracabessy, spędziłyśmy noc w dość upiornym motelu w miejscowości Salem. Zależało nam na tym, by nie oddalać się za bardzo od wieczornej atrakcji jaką jest pływanie w zatoce z fluorescencyjnym planktonem. Naprawdę niesamowite uczucie, które niestety nie zostało udokumentowane, bo zwykły aparat bez statywu, nie jest w stanie tego uchwycić.

Luminous Lagoon
Glistening Waters

W Oracabessie zatrzymałyśmy się w uroczych drewnianych domkach należących do dawnego bębniarza Boney M, znanego jako Jamaica Papa Curvin. Domki nie miały dostępu do plaży, ale były położone na zadrzewionej działce z ładnym drewnianym tarasem na skałach. Oprócz łazienki z prysznicem miałyśmy też dobrze wyposażoną kuchnię.

Wiedziałyśmy już, że ceny w restauracjach są dość wysokie (ok 20 USD za osobę), dlatego postanowiłyśmy korzystać z kuchni i gotować wegetariańskie dania inspirowane kuchnią karaibską. Dużym zaskoczeniem były dla nas ceny warzyw i podstawowych artykułów spożywczych. Na początku wydawało nam się, że może płacimy więcej ze względu na to, że jesteśmy turystkami, ale wkrótce okazało się, że nawet w zwykłych supermarketach jest drogo. Tuzin jaj i papier toaletowy za 5 USD, to dużo, podobnie jak 2USD na mały karton mleka, czy chleb tostowy.

Jedną z atrakcji w Oracabessie była wizyta u Joela, lokalnego medicine man. Spędziłyśmy z nim bardzo zabawne popołudnie, podczas którego uraczył nas opowieściami o sobie, swoich ziołowych przetworach, olejach i suszach.

Kolejne kroki skierowałyśmy do Port Antonio. Pamiętam to miasto jak przez mgłę sprzed 17 lat. Stolica stanu Portland tętniła życiem w latach siedemdziesiątych, zanim zbudowano port lotniczy w Montego Bay i cała turystyka przeniosła się na zachodnie wybrzeże. Obecnie jest niedużym miastem z bardzo ładną mariną, do której podpływają średniej wielkości jachty.

Zatrzymałyśmy się w chatkach położonych na wzgórzu należących do Michaela, Amerykanina mieszkającego od 30 lat na Jamajce. Chatka była prosta, ale funkcjonalna, na dole miałyśmy mały salon, kuchnię i łazienkę, a na górze dwie sypialnie.

Zaraz po przyjeździe udałyśmy się na osławioną, publiczną plażę Winifred Beach, oddaloną o 12km od Port Antonio. Piękną wodę i potencjalnie biały piasek, trochę psuły zalegające wszędzie wodorosty, które pojawiają się po przypływie i ulewnych deszczach. Ucieszył nas natomiast widok licznych Jamajczyków swobodnie korzystających z plaży. Niestety pobliskie San San Beach i Frenchman’s Cove są już płatne i dzienny pobyt na nich kosztuje 11 USD. Winifred dzielnie się broni przed wykupem przez prywatnego inwestora. Niedaleko Port Antonio znajduje się również słynna Blue Lagoon, gdzie kręcono wybrane sceny z filmu Błękitna Laguna. Wstęp na teren laguny jest bezpłatny, ale przeprawa łódką na położoną po drugiej stronie małą plażę kosztuje 5 USD od osoby. Nie miałyśmy szczęścia jeśli chodzi o pogodę, bo trochę padało, ale za to pływanie w ciepło-zimnej wodzie, głębokiej na 50m, w kolorze intensywnego turkusu było wspaniałe.

Blue Lagoon
Blue Lagoon

Największym odkryciem w Port Antonio okazała się mała plaża na terenie mariny, bezpłatna i otwarta dla wszystkich. Jasny piasek bez wodorostów i piękna, spokojna woda były dokładnie tym, czego było nam trzeba. Wreszcie udało nam się spędzić cały dzień na plaży i trochę opalić! Przepłynęłyśmy z Domi wpław całą lagunę, co uważam za naprawdę niezłe osiągnięcie. Był to 25 grudnia, takie Święta to ja rozumiem 🙂

Na pewno pobyt w Port Antonio nie byłby taki sam gdybyśmy nie poznały Jody. Nasza jamajska kumpelka prowadziła bar Purple Haze na ulicy prowadzącej do naszych chatek. Pomogła nam kupić ryby na wigilijną kolację, zamówiła rumowe ciasto z suszonych owoców, ale przede wszystkich bawiła do łez swoimi powiedzonkami. Bardzo polubiłyśmy też Rory’ego, jej spokojnego i wyważonego męża, Jessy’ego, który zabrał nas na imprezkę do klubu bilardowego/ dyskoteki nad KFC, Rona i Rubena, który wyglądał jak mini wersja Snoop Dogga. Bawiłyśmy się z nimi przednio.

W drugi dzień Świąt wyruszyłyśmy w góry. Blue Mountains słyną z plantacji doskonałej kawy i zapewniają zapierające dech w piersiach widoki. Niestety droga przez góry nie jest łatwa, bo asfalt jest mocno uszkodzony w wielu miejscach i jest wąsko.

Blue Mountains
Blue Mountains

Po południu dotarłyśmy do Mount Edge, guest house’u malowniczo położonego na zboczu góry, szczycącego się doskonałą kuchnią opartą na składnikach z własnej plantacji. Muszę przyznać, że miałam ogromne oczekiwania wobec tego miejsca. Podobał mi się wystrój, wspólna sala z pianinem i perkusją, kilka tarasów z pięknym widokiem i menu restauracji. Niestety wszystko szło nie tak jak trzeba. Zamówiłyśmy jedzenie na 19, a kiedy przyszłyśmy na kolację okazało się, że już praktycznie nic nie ma w kuchni. Brakowało koców i ręczników w pokojach, łazienka miała fatalny, lodowaty prysznic, a menadżerka wyglądała na osobę na skraju załamania nerwowego, podczas gdy pozostali pracownicy mieli wszystko w głębokim poważaniu. Choć zaplanowałyśmy w górach aż trzy noce, postanowiłyśmy skrócić pobyt w Mount Edge do jednej i przenieść się do innego hostelu.

Droga do Rafjam była prawdziwym testem umiejętności prowadzenia samochodu w ekstremalnych warunkach. Szczerze mówiąc, dziwię się, że nasza Toyota Vitz przetrwała. Od teraz zwrot „droga przez mękę” będziemy stosować zamiennie z „droga do Rafjam”. Guest house okazał się jednak strzałem w dziesiątkę – równie malowniczo położony, z lepiej wyposażonymi pokojami i naturalnym basenem z wodą z górskiego potoku. Wieczorem nie byłyśmy skazane, tak jak w Mount Edge, na resztki z kuchni – wystarczyło wspiąć się po wyboistej drodze do pobliskiego Redlight.

Główną atrakcją naszego pobytu w górach była wycieczkę na plantację kawy. W Creighton, będącym własnością Washishita Company od lat 80., oglądałyśmy krzaczki kawy gatunku arabica, zwiedzałyśmy wnętrza domu i napiłyśmy się doskonałej kawy, słuchając przy tym niezwykle ciekawego wykładu na temat historii tego napoju. Dowiedziałyśmy się na czym polega różnica pomiędzy arabicą, a robustą i dlaczego kawa była uznawana za grzeszny napój w pruderyjnej, wiktoriańskiej Anglii. Junior, jeden z przewodników i propagator picia kawy, z zaangażowaniem opowiadał o tym jak ogromne znaczenie dla jamajskiej ekonomii mogłoby mieć zastąpienie uprawy trzciny cukrowej kawą. Niestety nie jest to zgodne z interesami osób trzymających władzę na wyspie.

Po wizycie na plantacji poszłyśmy na obiad do przydrożnego baru i zjadłyśmy doskonałego kurczaka jerk. To danie to narodowa chluba Jamajki. Kurczak marynowany w ziołowym, ostrym sosie podawany jest najczęściej z ryżem z fasolą i smażonymi platanami.  Można kupić gotowy sos, ale wielu kucharzy przyrządza swoją marynatę samodzielnie. Tego samego dnia, wieczorem, znowu jadłam kurczaka w Redlight, ale niestety poprzeczka została ustawiona bardzo wysoko. Dopisało za to towarzystwo. W Rafjam poznałyśmy przekomiczną parę z Hiszpanii i trójkę przyjaciół z Niemiec.

Choć Rafjam dzieli od Kingston jedynie 20km, dojazd do naszego hostelu zajął nam ponad godzinę. Stolica Jamajki to jedno z dziwniejszych miast jakie kiedykolwiek widziałam. New Kingston to ogrodzone wille, szerokie ulice, „parki zakupowe” i całe mnóstwo parkingów. Nie widać pieszych, większość osób porusza się samochodami. Stwierdziłyśmy, że New Kingston wyglada jak replika Los Angeles w latach 90, a przynajmniej tego, jak je pamiętamy z filmów na kasetach VHS.

Pierwszego dnia wybrałyśmy się do Muzeum Boba Marley’a. Wizyta z przewodnikiem to koszt 25 USD, nie można zwiedzać indywidualnie. Wycieczka ma charakter tak turystyczny, że aż zęby bolą, ale można się na niej dowiedzieć kilku interesujących faktów z życia muzyka, zobaczyć stylowy dom i odwiedzić prywatne studio nagrań.

 

Tuż obok znajduje się Devon House. Jeden z najstarszych budynków Kingston został przekształcony… w mini centrum handlowe. Takie wydmuszkowe oblicze Kingston było bardzo dalekie od tego czego się spodziewałyśmy, więc postanowiłyśmy zakończyć ten dzień w restauracji poleconej przez dziewczynę, którą poznałyśmy w kawiarni obok naszego hostelu.

Scotchies, a w zasadzie Paperwood, bo niedawno zmienili nazwę, to najprawdziwszy jerk center, umieszczony pomiędzy komisem samochodowym, a parkingiem. Jednocześnie na ruszcie, pod blachą falistą smaży się tu może 150 kurczaków i jakieś 30kg wieprzowiny. Kuchnia wygląda jak sala w piekle i myślę, że Anthony Bourdain byłby wniebowzięty widząc to miejsce. Nie miałam ochoty na kurczaka , więc zdecydowałam się na zabójczo ostrą wieprzowinę. Pyszne danie dla prawdziwego samca alfa. Zwłaszcza takiego, który lubi chilli i jeszcze poleje sobie obficie to danie żółtym sosem z papryczek scotch bonnet i z przekrwionymi oczami będzie mówił, że to nic takiego, a takie papryczki mógłby jeść jak orzeszki.

Następnego dnia postanowiłyśmy pojechać do owianego złą sławą Trench Town, które znacznie się różni od najntisowego New Kingston. Dookoła slumsy, zabite dechami okna i dużo domów pogrzebowych. W tej dzielnicy dorastał Bob Marley i wspomina o niej w m.in w piosenkach Trench Town Rock i No Woman, No Cry. Na boisku zyskał przydomek Tuff Gong i później nazwał tak swoją wytwórnię płytową, która wciąż ma tutaj swoją siedzibę. Choć podobno miasto chciałoby zrewitalizować dzielnicę, opierając się na jej bogatym dziedzictwie kulturowym, na pierwszy rzut oka nie widać dużych zmian. Kiedy chciałyśmy wjechać samochodem w głąb zatrzymała nas policja i chciała dokładnie przeszukać samochód. Wybrałyśmy alternatywną trasę.

W Trench Town, na Orange Street, mieści się kultowy sklep z płytami – Rockers International Records. Nawet jeśli nie macie adapteru i tak warto się tam wybrać.

Po wizycie w sklepie miałyśmy ruszać w drogę do St. Elisabeth, ale zatrzymałyśmy się na obiad w poleconym przez właściciela sklepu muzycznego miejscu prowadzonym przez Rastafarian. Podwórko ogrodzone blaszanym płotem skrywało małą kuchnię ustawioną przy ołtarzu z Hajle Sellasje. Nie spodziewałam się zjeść czegoś tak dobrego. Wegańskie „a bit of everything” było ogromnym, niezwykle zróżnicowanym posiłkiem, przygotowanym z niezwykłą precyzją i wyczuciem.

Myślę, że w Kingston można odkryć więcej, na pewno niezapomnianym doświadczeniem jest pójście do tutejszego Dub Club czy Rae Town, ale oba te miejsca słyną z najlepszych imprez w niedziele. Był czwartek, postanowiłyśmy spędzić ostatnie 4 noce na Jamajce w spokojniejszym miejscu. Po 3 godzinach jazdy znalazłyśmy się w Treasure Beach.

Gdyby cała Jamajka wyglądała tak, jak to miejsce to byłby to raj na ziemi. W wiosce nie ma dużych hoteli, tylko małe pensjonaty, lub kwatery prywatne. Są trzy sklepy, kilka knajpek i ładna plaża. Spokojnie można tu przyjechać na dwutygodniowe wakacje i wypocząć. W wiosce znajduje się też wypożyczalnia skuterów.

Zatrzymałyśmy się w położonym na wzgórzu Welcoming Vibes. Z zewnątrz dom wygląda jak nieukończony pustostan. I choć faktycznie górne piętra są niewykończone, to efekt domu bez ścian jest zamierzony. Salon nie ma w ogóle okien, a sypialnie mają narożne wielkie okna i jedynie moskitery zamiast szyb. Zachody i wschody słońca stają się częścią wystroju wnętrz i sprawiają, że to naprawdę wyjątkowe miejsce. Mam tylko jedną uwagę do tego miejsca: polecam je raczej parom, lub kilkuosobowym grupom. Właściciel jest miły, ale ma w sobie coś z „erotomana gawędziarza”, ewentualnie „rubasznego wujaszka”, więc podróżniczki solo mogłyby się poczuć nieswojo.

Pierwsze dwa dni spędziłyśmy na beztroskim dopracowywaniu opalenizny i kąpielach w przyjemnej, błękitnej wodzie. Wreszcie nie musiałyśmy nigdzie jeździć samochodem, czy martwić się o pogodę. Spotkałyśmy naszych znajomych z Niemiec i poznałyśmy bardzo ciekawą parę, będącą w podróży od 9 lat. Wszyscy mówili nam też o Polaku mieszkającym na stałe w Treasure Beach. Pewnego dnia, kiedy kupowałyśmy owoce, na werandzie u naszego ulubionego sprzedawcy – Juniora, siedział Tomasz. Jeśli chcielibyście kiedyś wybrać się na objazd po nieturystycznej Jamajce z przewodnikiem, myślę, że warto się do niego zgłosić. Junior natomiast, przygotowuje najlepszy domowy sos do kurczaka. Jego sekretem są pyszne owoce: dojrzała papaja, ananas i banany, doprawione dużą ilością chilli, czosnku i tymianku. Kurczak natarty tym sosem smakuje wybornie. Dostałam nie tylko przepis, ale też porcyjkę sosu, którą zjadłam w Warszawie z batatem, czarną soczewicą i pieczonym fenkułem.

Myślę, że Treasure Beach ma w sobie coś, co sprawia, że chce się tu nie tylko przyjeżdżać na wakacje, ale też zostać na dłużej. Obok sklepiku Juniora, butik z odzieżą i akcesoriami do domu prowadzi Sophie, Francuzka, która w 2000 roku postanowiła rzucić pracę projektanki u Diora i przenieść się na Jamajkę. W Callaloo można kupić sukienki, torby i poduszki uszyte z pięknych afrykańskich i karaibskich tkanin, wszystko made in Jamaica.

W Sylwestra miałyśmy iść imprezkę do Jack’s Prat, ale po drodze zatrzymałyśmy się przed kościołem słuchając gospel. Naszą wioskę sparaliżował korek samochodów i trochę jednak nam się nie chciało utknąć w tłumie obcych osób. I wtedy na naszej drodze pojawili się Rollo i Nella, para podróżników, o których pisałam wcześniej i udałyśmy się z nimi na dach. Piliśmy piwka i koktajl ze świeżych owoców i rumu. Nowy Rok przywitaliśmy oglądając sztuczne ognie i słuchając Rollo grającego na charrango.

Pierwszego stycznia zaplanowałyśmy wycieczkę łodzią do Black River. Popłynęłyśmy z Allanem, lokalnym rybakiem, który z braku ryb przebranżowił się na przewodnika. Pokazał nam zarośnięte  zaułki Czarnej Rzeki, w której czają się aligatory i popłynął z nami do położonego na mieliźnie Pelican bar.

Nasze jamajskie wakacje dobiegły końca, następnego dnia wieczorem miałyśmy lot powrotny z Montego Bay. Jamajka to cudowna wyspa, będąca ofiarą korupcji i złego zarządzania. Mam nadzieję, że kiedyś ktoś pójdzie po rozum do głowy i tak jak w przypadku Wietnamu, czy Tajlandii, postawi na produkcję kawy i zrewitalizuje miejscową gospodarkę. Zniechęcam do wspierania masowej turystyki i dorabiania wyzyskiwaczy. Nie doświadczyłyśmy przejawów rasizmu, choć byłyśmy na to przygotowane. Cieszę się, że miałyśmy okazję poznać prawdziwą Jamajkę i chętnie tu jeszcze wrócę, za kilka lat. Oby tylko Treasure Beach pozostała wspaniałą oazą, jaką jest obecnie.

Treasure Beach

4 komentarze Dodaj własny

  1. Ultra pisze:

    Fantastycznie, że mogłam zwiedzić Jamajkę poprzez Twoją relację bardzo refleksyjną, osobistą i widzianą od strony zwyczajnego życia rdzennych mieszkańców.
    Serdecznie pozdrawiam

    Polubienie

    1. Dziękuję za miłe słowa i odwiedziny!

      Polubienie

  2. Magda pisze:

    Bardzo ciekawy reportaż, szkoda tylko, że do takiej wyprawy potrzebna dobra kondycja, ale wyobraźnia pracowała pełna parą, to też coś!

    Polubienie

    1. To prawda, przemieszczając się tak często trudno wypocząć, dlatego dobrze na koniec zostawić sobie kilka dni na relaks w jednym miejscu 🙂 Dziękuję za odwiedziny!

      Polubienie

Dodaj komentarz