Pomysł na podróż wzdłuż wybrzeża Adriatyku narodził się spontanicznie. Co roku, na przełomie października i listopada wybieram się do Wenecji na Biennale sztuki lub architektury. Wycieczka do Wenecji o tej porze roku ma same plusy – na wystawach nie ma tłumów, wieczorami nawet tak popularne miejsca jak Plac Świętego Marka świecą pustkami, a jeśli trafi się mglisty dzień można poczuć się jak bohater powieści Tomasza Manna.


Kiedy już miałam zarezerwowane bilety lotnicze, uświadomiłam sobie, że przecież wcale nie muszę się spieszyć. Pracuję zdalnie, więc wystarczy mi dostęp do wi-fi (choć jak się później okazało, szybki Internet we włoskich b&b to rzadkość). Nie zastanawiałam się długo i zmieniłam wylot z Mediolanu na Bari dwa tygodnie później i tak powstała trasa prowadząca z Mestre aż do Tricase Porto.
W Wenecji spędziłam dwa dni z Verą. Przyjechałyśmy wczesnym popołudniem i po zostawieniu bagażu w naszym B&B, poszłyśmy na obiad. Wybór padł na Corte Sconta – trattorię specjalizującą się rybach i owocach morza, nieschlebiającą turystycznym gustom. Zamówiłyśmy menu degustacyjne dla dwojga. Zaczęło się od delikatnego carpaccio z miecznika doprawionego owocami jałowca. Następnie podano talerz vongole veraci przygotowanych na parze. Potem półmisek krewetek, langustynek i małych ośmiorniczek. Aż w końcu pojawiła się ona – granseola. Krab pajęczy ma doskonałe, delikatne mięso i smakuje najlepiej delikatnie skropiony cytryną i oliwą. Wymuskałyśmy skorupę chlebem i usatysfakcjonowane, zrezygnowałyśmy z deseru, wypiłyśmy obowiązkowe espresso i ruszyłyśmy w stronę Arsenału.






Dobrze wiedzieć, że bilety na Biennale są ważne przez 24h i jeśli planujecie nocleg w Wenecji, to warto podzielić wizytę na dwa dni. Przejście samego Arsenału i okolic zajmuje dobre 5-6 godzin, co moim zdaniem dostatecznie wyczerpuje możliwości percepcji prezentowanych prac. Na drugi dzień, ze świeżą głową można spokojnie przejść przez pawilony rozrzucone po Giardini bez poczucia, że wizyta na Biennale to męczący maraton dostarczający zbyt wielu bodźców.
Wizyta w Wenecji bez zaliczenia kilku bacaro mija się dla mnie z celem. To bary serwujące cicchetti – przekąski na modłę hiszpańskich tapas, w których można wypić kieliszek wina i zamówić kilka kanapeczek lub koreczków w cenie 1-2 EUR każda. Nie znajdziecie ich w pobliżu Placu Świętego Marka, czy Riva degli Schiavoni. Ale już oddalając się o kilka uliczek od Rialto, czy Arsenału można natknąć się na kilka niezłych bacari, a całe zagłębie znajduje się w dzielnicy San Polo. Do moich ulubionych cicchetti należy baccala mantecato podany na grillowanej polencie, ale warto też spróbować pulpecików, sardeli w marynacie (sarde al saor) czy gotowanych ośmiorniczek.
Do cicchetti oprócz ombra de vin (określenie to pochodzi z czasów kiedy sprzedawcy białego wina chodzili wokół dzwonnicy, przesuwając się wraz z cieniem rzucanym przez wieżę żeby utrzymać chłodną temperaturę trunku), pasuje również Spritz. To koktajl wymyślony przez Austriaków zajmujących teren obecnego Veneto, w czasach imperium Austro-Węgierskiego. Nieprzyzwyczajeni do mocnego wina, dodawali do niego gazowanej wody selz. W takiej formie można wciąż spotkać Spritz w Trieście. W Treviso zamiast białego wina stosuje się Prosecco i łączy je z Aperolem lub czerwonym Campari. W Udine zamiast Prosecco podaje się Tokaj z Friuli. W Wenecji oryginalnie przyrządzało się Spritz z Selectem, czasami z Cynarem. Sporo zamieszania wprowadziła organizacja IBA (International Bartenders Association) podając przepis na Spritz veneziano zawierający Prosecco i Aperol. Czy komuś szczególnie zależało na wypromowaniu Aperolu i zdeklasowaniu Selecta? To pozostaje dla mnie zagadką. W ramach kompromisu i jako wielka fanka karczochów zwykle wybieram Spritz z Cynarem.
Dwa dni minęły błyskawicznie i zostawiły lekki niedosyt, ale czas było ruszać w drogę. Ledwie zdążyłam wyjechać z Wenecji do połączonego z nią mostem Mestre, a już natknęłam się na pierwszą ciekawostkę kulinarną. O trwającej wojnie o radichhio opowiedział mi właściciel wypożyczalni samochodów, Nicola. Region Veneto może pochwalić się kilkoma wspaniałymi odmianami radicchio (które jest nie aż tak dalekim krewnym cykorii). Rosso tardivo di Chioggia jest okrągłe, ma delikatne listki i marmurkowy wzór. Rosso tardivo di Treviso, jest długie i ma zakrzywione liście z grubym białym środkiem. Variegiato di Castelfranco jest jasne, nakrapiane w czerwone cętki i ma postrzępione liście.


Uwierzycie, że istnieje instytucja o nazwie Komitet Ochrony Radicchio Rosso di Treviso e Variegato di Castelfranco IGP? Do jej zadań zalicza się przede wszystkim ochrona cennych gatunków, a ostatnio udział w negocjacjach w sprawie CETA (Comprehensive Economic and Trade Agreement). Ku niezadowoleniu mieszkańców Chioggi i Castelfranco, tylko radicchio rosso tardivo di Treviso weszło w skład marek uznanych przez TTP (Transatlantic Trade and Investment Partnership). Co to oznacza? Niebezpieczeństwo, że gatunek z Chioggi będzie uprawiany poza prowincją Chioggi a tym samym jakość produktu sprzedawanego pod tą nazwą spadnie. Zaciekawiona tematem, wyczytałam na stronie komitetu, że prace nad włączeniem pozostałych dwóch gatunków do grona TTP wciąż trwają.
Jeden komentarz Dodaj własny