O tym jak spędzę 30 urodziny myślałam odkąd skończyłam 29 lat. Pomysł na wyjazd na wolontariat wykluwał się powoli. Nie byłam pewna czy poradzę sobie w trudnych warunkach i czy ciężka praca na pewno jest sposobem w jaki chciałabym świętować swoje urodziny. Kiedy jednak potrzeba bycia użyteczną wygrała z hedonistycznym pragnieniem wylegiwania się w tropikach, postanowiłam poszukać organizacji, która przyjmuje niewykwalifikowanych wolontariuszy. Szybko trafiłam na stronę All Hands Volunteers. Fundacja zajmuje się odbudową szkół, szpitali i domostw w miejscach dotkniętych kataklizmami. Na stronie organizacji były otwarte dwa projekty – Nepal i Luizjana. Wybrałam Nepal, bo 3 lata temu, równo rok przed trzęsieniem ziemi, pojechałam tam na mały trekking i reset w Himalajach. Stwierdziłam, że chcę wrócić do miejsca, w którym wcześniej byłam, a które znalazło się w potrzebie.
Katmandu nie jest najpiękniejszym miastem na świecie. Zakurzone, źle zaprojektowane pod względem urbanistycznym i absolutnie nieprzejezdne. Kiedy po długiej podróży z położonego niedaleko lotniska dotarłam do hostelu w Thamel, rzuciłam tylko w kąt plecak, wzięłam szybki prysznic i pierwsze kroki skierowałam do Himalayan Java Coffee. Serwują tam kawę uprawianą na plantacjach położonych na ponad 1000 m n.p.m. Jest pyszna, aromatyczna i fair trade, a wnętrza kawiarni dają schronienie przed upałem i wszechobecnym kurzem.
Zaplanowałam tylko jeden dzień w Katmandu, więc po orzeźwiającej kawce ruszyłam w stronę Durbar Square żeby zobaczyć skalę zniszczeń. Centrum miasta dość szybko podnosi się z gruzów, ale główny miejski plac będzie potrzebował jeszcze kilku lat żeby całkowicie pozbyć się śladów kataklizmu.
Na ulicy prowadzącej do Durbar Sq. nie znalazłam osobliwego posągu do którego od lat przybijano paznokcie i monety w celu zapewnienia sobie zdrowego uzębienia. Obawiam się, że mógł nie przetrwać trzęsienia ziemi. Za to zakłady dentystyczne, w jego okolicy znowu prężnie działają oferując gotowe sztuczne szczęki.



Wieczorem udałam się na rozciągającą vinyasę flow do Pranamaya Yoga, a następnie na pyszne momos (nepalskie uszka) i poszłam spać z myślą, że muszę wyruszyć tak wcześnie jak się da, bo droga do oddalonego zaledwie 77km Thulo Pakar zajmie ok. 6 godzin.
Nepalskie drogi są kręte i wyboiste, w dodatku dwa autobusy praktycznie nie są w stanie się wyminąć poza nieregularnie rozmieszczonymi zatoczkami, dlatego jedzie się 15km/h, a często trzeba się cofnąć. Choć moją metodą na uciążliwą podróż jest zwinięcie się w pozycję embrionalną/ przyklejenie do szyby i sen, to w drodze do Thulo miałam na kolanach dziecko, torbę z zakupami, a potem nogę jakiegoś faceta, czyli metoda okazała się zawodna.
Baza All Hands w Thulo Pakhar mieści się na wzgórzu położonym nad wioską, jakieś 15 min pieszo od przystanku autobusowego. Objuczona plecakiem, materiałami budowlanymi i namiotem wdrapałam się na górę. Stare budynki po schronisku YMCA zaadaptowano na biuro i kilka pomieszczeń sypialnych. Na kaskadowo położonych tarasach zobaczyłam rozbite namioty, a trochę niżej znajdowało się ognisko, łazienki, zadaszone pomieszczenie wspólne i kuchnia. Warunki polowe, ale szczerze mówiąc spodziewałam się, że będzie jeszcze bardziej prymitywnie. Po chwili podeszła do mnie jedna z dziewczyn odpowiedzialna tego dnia za prace w bazie i pokazała mi miejsce na namiot. Nie chciałam spać w wieloosobowym dormie, bo jako typowa introwertyczka lubię mieć miejsce, w którym można się na chwilę odizolować. Tu pozwolę sobie na mały komentarz dotyczący przebywania na małej przestrzeni ze 140 osobami. Bardzo się obawiałam oazowo-kolonijnego klimatu, obowiązkowych gier, zabaw i przymusowej integracji. Okazało się jednak, że AHV ma bardzo liberalne podejście do organizowania czasu wolnego wolontariuszom. Owszem, w dni wolne można się zorganizować i np. pograć w siatkówkę lub piłkę nożną. Można też powiesić sobie hamak i czytać książkę z widokiem na Himalaje, albo udać się na wycieczkę. Wieczorem, po wspólnym posiłku można zostać chwilę przy ognisku, iść do jedynego okolicznego Temple bar, albo po prostu iść spać. Nikt do niczego nikogo nie zmusza i to jest super.





Rytm dnia
Prace na budowie trwają od niedzieli do piątku. Pobudka o 5:00, śniadanie i o 6 wyjście na budowę. O 10 jest drugie śniadanie, o 12.30 lancz, o 16 zbiera się narzędzia i wraca do bazy. Między 16 a 18 najlepiej wziąć prysznic, bo potem może już nie być gorącej wody z ogniska. Zamiast prysznica można też iść do Temple bar na piwo. O 18 jest apel/ podsumowanie dania a potem kolacja o 19. Podczas mojego pobytu były dwie imprezki z pracującymi z nami murarzami oraz budząca wiele entuzjazmu charytatywna aukcja słodyczy przywiezionych z Katmandu, z wyjątkiem kilku wieczorów byłam tak zmęczona, że o 21 spałam już jak zabita w namiocie.
Typy wolontariuszy
Wśród ponad 100 osób, które przyjechały do Thulo można było wyodrębnić kilka typów. Sporo osób z Anglii i Francji w wieku 20-24 lat przyjechało żeby zaliczyć praktyki studenckie. Druga grupa to travellersi, którzy decydują się wpleść wolontariat w wielomiesięczną podróż – żeby trochę pobyć w jednym miejscu, zaoszczędzić na transporcie i miejscu zamieszkania, a jednocześnie wesprzeć lokalną ludność. Trzecia to młodzi architekci/ studenci architektury, którzy chcą sprawdzić się na placu budowy. Czwarta to doświadczeni lub emerytowani inżynierzy, wojskowi, którzy może nie pracują już zawodowo, ale mają dużo energii i wigoru i chcą się czuć potrzebni. To szczególnie cenna grupa, bo choć doświadczenie w pracy na budowie teoretycznie nie ma znaczenia, to fajnie, że trafiają się osoby, które jednak wiedzą co robią. Typ piąty to pojedyncze jednostki, które poczuły zryw, pragną zmian w swoim życiu i przyjeżdżają na wolontariat z poczuciem misji.
Budowa
Przy bazie w Thulo budowane były dwie szkoły – Kakaling, do której można było dojść pieszo i Chamuna, do której trzeba było dojechać autobusem. Pierwszego dnia zapisałam się do Chamuny i tam już zostałam. Położona między wyciętymi w zboczach gór polami ryżowymi szkoła została całkowicie zburzona podczas trzęsienia ziemi. Na jej miejsce powstały dwa baraki z blachy falistej, do której uczęszczały okoliczne dzieci. Harry, nasz kierownik budowy, powiedział kiedyś, że jeśli czujemy się zmęczeni, jest nam gorąco a praca często jest monotonna, mamy myśleć o dzieciakach, które siedzą w baraku obok i próbują się czegokolwiek nauczyć. Chyba lepszej motywacji nie trzeba.
Praca na budowie faktycznie jest ciężka, cięższa niż się spodziewałam. Dziewczyny pracują przy tych samych pracach co chłopaki. Wszyscy podzieleni są na grupy 5-6 osobowe i przez cały dzień wykonują jedno zadanie. Oprócz wolontariuszy na budowie pracują również lokalni murarze i murarki. To właśnie w Thulo został uruchomiony program szkoleniowy dla kobiet, które podczas trzęsienia ziemi straciły źródło utrzymania. Nie było łatwo przekonać lokalnej społeczności do zatrudnienia kobiet przy typowo męskich pracach.
Pierwszego dnia w Chamunie przeszłam chrzest bojowy. Znosiliśmy ze zbocza 7 metrowe żeliwne rusztowania. Po jednym na ramię. Za każdym zakrętem patrzyłam w dół z nadzieją, że to już koniec drogi. Ale z takim obciążeniem szliśmy ok. 30 min. Następnie Abhi oprowadził mnie po placu budowy, zrobił szybkie szkolenie z zasad BHP i przystąpiliśmy do pracy. Trafiłam do ekipy Bricks and Shit, czyli teamu odpowiedzialnego za dostarczanie cegieł i zaprawy (shit) murarzom. Cegły przywożone są z zagłębia ceramicznego pod Katmandu. Okazało się, że dostaliśmy jedną dostawę kiepskich cegieł, które są za długie i się kruszą w palcach. Pozostałe cegły były OK, tylko, że zanim murarze mogą je położyć trzeba je namoczyć. W tym celu zrobiliśmy 2 mini baseny z plandeki. Cegły przewoziliśmy ze sterty do basenu, a potem taczkami do poszczególnych murarzy i do stanowiska, w którym cięliśmy je na ćwiartki i połówki. I tak cały dzień. Prace muszą iść szybo, bo murarze cały czas krzyczą z rusztowań, że albo potrzebują „masala” (zaprawa), albo „ita” (cełgy) albo „pani” (woda). Niezłe wyzwanie dla kręgosłupa i dla mięśni nóg. Dłonie w mokrych rękawiczkach po całym dniu przekładania cegieł puchną w stawach. Po pierwszym dniu nasmarowałam się cała Voltarenem i znieczulona poszłam spać tuż po kolacji.
Team odpowiedzialny za przygotowanie zaprawy musiał mieszać ją ręcznie, bo jedyna betoniarka padła. Kiedy robiliśmy wylewki, ustawialiśmy się w łańcuch i wiadro po wiadrze wylewaliśmy mieszaninę żwiru i cementu. Zbrojenia też gięliśmy ręcznie w imadłach. Piasek przesypywaliśmy przez sita i w 50l wiadrach zanosiliśmy do ekipy robiącej cement. Najgorszą robotę miała grupa przekopująca skarpę. Nie chcę nawet myśleć jak wyglądało dwumiesięczne kopanie fundamentów. Etap, na którym dołączyłam to przy tym bułka z masłem.
Po kilku dniach spędzonych na budowie, kiedy już wiedziałam co i jak, zostałam team leaderką Bricks & Shit. Poczułam się ekstra w tej roli, bo lubię brać odpowiedzialność za całość. Myślę też, że zdecydowanie więcej osób woli wykonywać proste polecenia, niż brać udział w zebraniach, liczyć materiały i przydzielać zadania.
Prymitywne narzędzia albo ich brak czasami dawały nam się we znaki. Kiedy Denny i Joe zapytali czy chciałabym im pomóc z przynoszeniem bambusów z chęcią się zgodziłam, żeby mieć trochę urozmaicenia. Wyobraziłam sobie, że będziemy przenosić gotowe bambusowe rurki z jakiegoś składu. Okazało się jednak, że idziemy do lasu wyciąć 7 metrowe drzewa. A naszymi narzędziami były nepalskie hakowate noże i ręczne piły z wyszczerbionymi zębami. Joe i murarze wspięli się na wzgórze, a ja i Denny miałyśmy łapać osuwające się pnie i oczyszczać je z liści. Wszystko szło bardzo opornie, bo posługiwanie się tępym nożem wymaga odpowiedniej techniki. Potem musieliśmy ten bambus znieść z góry. Murarze brali po jednym na głowę, ja i Denny nie byłyśmy w stanie unieść jednego we dwie. Całe szczęście na ratunek przyszedł nam Richard, John i Luke – najwięksi siłacze 😉
Nigdy nie pracowałam fizycznie, nawet w czasach wczesnej młodości nie zaliczyłam pracy w knajpie. Ale ciężka praca na budowie bardzo mi się spodobała. Po pierwsze – szybko widać rezultaty. Po drugie, monotonne zajęcia jak przekładanie cegieł ze sterty do basenu, mają działanie terapeutyczne, trochę jak medytacja. Bardzo uregulowany rytm dnia i zmęczenie fizyczne sprawia, że umysł się resetuje.W ogóle nie przeszkadzało mi wstawanie o świcie, dokładanie kolejnych warstwa ubrań w nocy, czy dudniący w poły na namiotu deszcz. Przy śniadaniu widziałam Himalaje, a po drodze do pracy przechodziłam obok nisko wiszących nad dolinami chmur. Codziennie rano budziłam się szczęśliwa i spełniona, jak nigdy do tej pory.
Wiem, że to banał ale wyjazd z AHV to też okazja do poznania niesamowitych ludzi. Zakumplowałam się z Abhim, bankierem z Mumbaju, który rzucił wszystko i przyjechał do Nepalu na prawie pół roku. Poznałam świetne dziewczyny z Polski – samodzielne, odważne i wyjątkowe. Zaprzyjaźniłam się z Kartikiem – słodkim chłopakiem z Kerali, z którym prowadzę do dziś niekończące się rozmowy o muzyce, filozofii i psychodelii. Bardzo się cieszę, że poznałam Neila i Tracey, parę wagabundów, którzy mieszkają na barce na Tamizie, ale przez 4 miesiące w roku podróżują. Oprócz wolontariatu w Nepalu zbierali też kasę na budowę toalet w sierocińcu w Indiach i udało im się ten projekt zrealizować! Wzruszyłam mnie bardzo historia Johna, który przyjechał do Thulo żeby upamiętnić swoją zmarłą partnerkę, wolontariuszkę AHV. Zaskoczyła mnie Shanti, kobieta w wieku mojej mamy, która całe życie marzyła o tym by wziąć udział w wolontariacie i wreszcie, gdy jej 4 dzieci dorosła postanowiła wykorzystać swój jedyny urlop na ten wyjazd. Jake zainspirował mnie do zresearchowania tematu permakultury. Z Kristin spędziłam super czas nie tylko na budowie, ale też w Katmandu. Mogłabym wymieniać bez końca, bo niesamowitych osób było tam całe mnóstwo – super pracowite Emma, Ella i J.J., silny jak tur Luke, mądry i zaradny Flo, wspaniały staff, inżynierowie – Moonie, Mikel, Brett, Harry, Ashok. Lokalny koordynator Sajal, dbający o nasze relacje z lokalną społecznością.









Szkoła, którą budowałam została ukończona w lipcu, więc niestety nie brałam udziału w ceremonii oddania budynku. Dlatego cieszę się, że miałam okazję zobaczyć inny projekt AHV – szkołę w Bachchali.
Bachchala była położona jakieś 3h autobusem od bazy w Thulo. Żeby do niej dojść trzeba było wspinać się przez conajmniej godzinę. Nie wiem czy dałabym radę tam wejść z plecakiem, bo droga była naprawdę stroma. W bazie było może ok 50 wolontariuszy, a budowa skalą przypominała naszą w Chamunie. Podobno kiedy projekt ruszył, w namiotach było tak zimno, że nawet spanie w 2-3 śpiworach nie pomagało. Niby budynki wydają się banalnie proste pod względem konstrukcji, ale wierzcie mi, żeby mogły powstać, praktycznie bez użycia ciężkiego sprzętu, naprawdę trzeba było się mocno natrudzić. Ceremonia oddania budynku była bardzo wzruszająca i radosna. Murarze zatańczyli w tradycyjnych strojach a wolontariusze przygotowali swoją wersję układu tanecznego do nepalskiego hitu „Kale Dai”.
Wyjazd z All Hands bardzo mnie zainspirował do dalszych działań w ramach trzeciego sektora. Czasami myślę, że to zabawne jak bardzo człowiek się zmienia. Jeszcze 10 lat temu zaczynałam studia na wydziale fashion management, teraz marzy mi się kurs z disaster management. Jeszcze niedawno widziałam sens w prezentowaniu kolekcji i przewieszaniu ciuchów z jednego końca showroomu w drugi. Teraz zdecydowanie większy sens widzę w przenoszeniu cegieł.
Zachęcam do wspierania All Hands Volunteers tutaj.
Jeden komentarz Dodaj własny