Tajlandia

Plan na Tajlandię był bardzo prosty: miałyśmy się wygrzać i najeść się na zapas mango sticky rice. W październiku spotkałyśmy się z Domi by wytyczyć trasę i zarezerwować noclegi. Tak dobrze nam szło, że zarezerwowałyśmy nawet motorówki i promy przepływające między wyspami. Miałyśmy poczucie, że po przylocie do Tajlandii wszystko pójdzie jak z płatka, a nam nie pozostanie nic innego jak tylko pogrążyć się w totalnym relaksie.

Trasę zaplanowałyśmy następująco: Bangkok, nocny autobus do Surat Thani, prom na Koh Phangan- 5 dni na miejscu- Koh tao – 3 dni na miejscu- Koh Samui  – 1 noc i lot z powrotem do Bangkoku na 3 noce.

Dwa dni przed wyjazdem miałam już prawie wszystko gotowe – rzeczy odłożone do spakowania, tekst o najbardziej i najmniej świątecznych destynacjach dla Skyscanner prawie napisany i w zasadzie, oprócz świątecznego spotkania z rodzicami, niewiele więcej pozostało mi do zrobienia. W sobotę około 10 zadzwoniła Domi. „Tam leje. Sprawdzam pogodę godzinową i tam cały czas pada, dzień w dzień.” Na początku pomyślałam, że przecież to wyspa, więc pewnie pogoda zmienia się tam nieustannie, ale z drugiej strony – mapa radarowa wskazuje na to, że monsun  zatrzymał się nad południową Tajlandią… Czy może być coś gorszego niż wizja wielogodzinnego wyczekiwania na przebłysk słońca w wilgotnym bungalowie?

Rozpoczęła się burza mózgów. Zaczęłyśmy sprawdzać gdzie jest ładna pogoda i okazało się, że w Bangkoku jest ładnie, w Chiang Mai 30C i lampa, nad wyspami wiszą chmury, ale za to wybrzeże Birmy wygląda całkiem OK. Co prawda do Birmy potrzebna jest wiza, ale gdybyśmy zatrzymały się na kilka dni w Chiang Mai to przyszłaby na czas. Tylko, że Birma po krótkim researchu trochę nas zniechęciła przez wysokie ceny, brak infrastruktury i świadomość, że na każdym kroku będziemy walczyć z naciągaczami. Może się mylę, może trzeba tam jechać i przekonać się na własnej skórze jak jest naprawdę. Jeżeli ktoś był i może mi coś opowiedzieć – chętnie posłucham! Podjęłyśmy decyzję – prosto po przylocie lecimy do Chiang Mai, zwiedzamy okolicę, jedziemy do Pai, potem do Chiang Rai i stamtąd na wyspę np. Koh Samed lub Koh Chang po zachodniej stronie Zatoki Tajlandzkiej.

Do Bangkoku przyleciałyśmy po prawie 20h podróży, bo miałyśmy opóźnienie w Pekinie (5-6h). Pędem ruszyłyśmy do biura Bangkok Airways żeby przebookować nasz lot z Koh Samui na lot do Chiang Mai. Bilety nie były tanie – 800 zł to sporo jak na przelot wewnętrzny, dlatego nie chciałyśmy ich stracić z powodu zmiany planów. Udało się – załapałyśmy się na ostatni tego dnia samolot do Chiang Mai. Wszystkim planującym podróż do Tajlandii bardzo polecam tę taktykę. Po przylocie do Bangkoku dobrze jest od razu gdzieś się przemieścić, a metropolię zostawić sobie na koniec pobytu. My akurat miałyśmy lot powrotny 1 Stycznia, więc siłą rzeczy musiałyśmy znaleźć się w stolicy conajmniej 1-2 dni wcześniej.

O Chiang Mai Domi słyszała od Ido – jego brat prowadzi tam z dziewczyną szkołę jogi. Ja wiedziałam z Lonely Planet, że to mekka digital nomadów malowniczo położona w górach. Zatrzymałyśmy się w uroczym Saithog Guesthouse i poszłyśmy coś zjeść. Na nogach byłyśmy jakieś 28 godzin.

Już po jednym dniu w Chiang Mai stało się dla mnie jasne dlaczego wielu expatów decyduje się osiąść tutaj i pracować zdalnie, a nie np. na Koh Phangan, czy innej wyspie. To drugie pod względem wielkości miasto Tajlandii (Bangkok 11 MM, Chiang Mai 0,25MM) w perfekcyjny sposób łączy egzotykę z zachodnią infrastrukturą, która ułatwia życie, ale nie wdziera się na każdym kroku w naturalny, spokojny rytm miasta. Na terenie Old City nie brakuje wspaniałych świątyń, a turystów z selfie-stickami jest jak na lekarstwo. Street food jest pyszny i autentyczny. Lody kokosowe w kokosie najlepsze na świecie. ( Mango sticky rice też, ale to jest wszędzie pyszne.)

img_2889

Salony masażu są tanie, czyste i relaksujące. A do tego najlepsze Centrum Sztuki Współczesnej w regionie, jazz bary, hipsterskie kawiarnie i inne atrakcje, za którymi można tęsknić po paru tygodniach na głębokiej prowincji. Oczywiście to kwestia bardzo subiektywna, rozumiem ludzi, którzy przenoszą się do głuszy i nie tęsknią za miastem, ale ja gdybym kiedyś miała utrzymywać się tylko z pracy zdalnej, na pewno chciałabym zimować w takim mieście jak Chiang Mai. A może właśnie konkretnie w Chiang Mai?

Dni zaczynałyśmy od zajęć jogi lub chi-kung w Yoga Kuukan. Tomer i Maika prowadzą zajęcia rano i po południu. Szkoła położona jest w bocznej uliczce Old City. Maika sprzedaje też bardzo ładne, proste ubrania i biżuterię.

Warto po zajęciach powłóczyć się po okolicy, bo pełno tu fajnych sklepów z fair tradeowymi ciuchami oraz przyjemnych kawiarnii i restauracji.

Bardzo polecam Nanairo – stworzony przez Japończyków concept store, w którym można kupić rzeczy tajskiej marki Traps, Moonhutte i wiele wspaniałych przedmiotów z Nepalu, Japonii i Indonezji. Japończycy doceniają wyroby rzemieślnicze, inspirowane dawnymi tradycjami, więc jeśli również lubicie taką estetykę, to w Nanairo znajdziecie na pewno coś dla siebie. Ja zakochałam się w cienkich hamakach i żałuję, że nie kupiłam płyty znajomych muzyków właścicielki Nanairo – Based on Kyoto „Chiang Mai”. Całe szczęście na YT znalazłam ten klip, dzięki któremu moje serce wraca do Chiang Mai.

Tak jak wspominałam, w Chiang Mai nie brakuje pięknych świątyń. Ich zwiedzanie jest niezwykle przyjemne. W Wat Pra Singh można powoli oglądać okazałe stupy i  zrelaksować się w bambusowym ogrodzie, czytając buddyjskie motta, a w Wat Chedi Luang nawet uciąć sobie pogawędkę z mniachami między 16 a 19. Mimo, że w Bangkoku świątynie należące do kompleksu pałacowego są bardziej okazałe, chordy turystów sprawiają, że ich zwiedzanie staje się turystycznym fast foodem. Ludzie stoją w kolejkach żeby zrobić sobie zdjęcie, co druga osoba trzyma w ręku selfie stick i chyba ogląda budowle dopiero na zdjęciach po powrocie.

Ale moim zdaniem, w Chiang Mai jedną z największych atrakcji jest MAIIAM – prywatne centrum sztuki współczesnej, założone przez Jean Michel Beurdeley’a  jego żonę Patsri Bunnag i ich syna Erica Bunnag Bootha. W budynku zaprojektowanym przez studio Rachaporn Choochey, umieścili swoją tworzoną przez ponad 30 lat kolekcję oraz regularnie organizują wystawy czasowe. Ich spojrzenie na sztukę jest świeże i nowoczesne, świadczy o tym stała ekspozycja składająca się z prac głównie tajskich artystów.

Maiiam mieści się na obrzeżach miasta, w dzielnicy słynącej z rzemiosła i hurtowni. Wybrałyśmy się tam tuk tukiem, żeby nadać wyprawie odrobinę egzotyki, ale prawda jest taka, że szybciej i taniej można się tam dostać Uberem. Zanim zabrałyśmy się za oglądanie wystawy usiadłyśmy na kawkę a tam niespodzianka – przed nami siedział i ustalał szczegóły swojej kolejnej wystawy Takeshi Murakami. Nie rozpoznałyśmy go od razu, ale wytworzona wokół niego aura dała nam do zrozumienia, że to musi być on. Po szybkiej weryfikacji w Google Image, nie miałyśmy już wątpliwości.

Trafiłyśmy na wystawę retrospektywną Kamina Lertchaipraserta, tajskiego artysty urodzonego w 1964, obecnie na stałe związanego z Chiang Mai. Lertchaiprasert w latach 90. był buddyjskim mnichem i buddyzm pozostał niezwykle ważnym elementem jego ścieżki artystycznego rozwoju. Jego prace mają charakter medytacyjny, jest w nich głęboka refleksja nad człowiekiem, przemijaniem, naturą i światem. A jednocześnie jest to artysta tworzący w różnych technikach – na wystawie były pokazane naturalistyczne rzeźby, posągi z brązu, obrazy olejne, kolaże. Forma ekspresji waha się od hiperrealistycznych portetów, przez formy inspirowane wschodnią kaligrafią, do abstrakcji w stylu Alberto Burriego. Kamin Lertchaiprasert to artysta totalny, w którego świat trzeba wejść wczytując się w didaskalia, bo inaczej łatwo można zgubić się w pozornym chaosie i mnogości symboli.

Innym, ciekawym miejscem na artystycznej scenie Chiang Mai jest Thapae East. Trochę poza murami Old City, stworzono industrialną przestrzeń, w której regularnie odbywają się koncerty, przedstawienia teatralne i performensy. Niestety kiedy dotarłyśmy na miejsce, koncert się już skońćzył… Ale nie ma tego złego, bo za namową siedzącego przy barze członka zespołu trafiłyśmy do North Gate Jazz Co-op.

Free jazzowy koncert Young Man’s  Project nas zachwycił. Chłopaki mieli może po 19 lat i grali świetnie. Jednak nasze serca skradł klawiszowiec. Sami zobaczcie dlaczego:

Zwykle keyboard to instrument akompaniujący, schowany w cieniu imponującego saksofonu, czy gitary. Ale śmiem twierdzić, że Young Man’s Project  byłby jedynie grupą fajnie grających chłopaków, a nie porywającym odkryciem, gdyby nie Pieczarka.

Z Chiang Mai pojechałyśmy do Pai – małej hippie wioski w górach. Droga do Pai jest kręta i męcząca, choć to tylko 150 km. Wiele agencji w Chiang Mai oferuje bilety na mini vany, które odbierają pasażerów z hotelu. Te same vany odjeżdżają też z Dworca Autobusowego, ale rzadko są w nich miejsca. Lepiej rezerwować bilety dzień wcześniej. My tego nie zrobiłyśmy, ale jakoś udało nam się znaleźć van odjeżdżający o 13, tak jak chciałyśmy. W busiku mix turystów – para Anglików, młody Francuz, Holenderka, milczący typ z tyłu. Rozmowa, którą muszę przytoczyć: „Where are you from? – from The Netherlands – aaah the counthhrrry on top of Europh? – Ehmm, so here is your country, here is Belgium and here are The Netherlands…” . No i postój. A tam najbardziej cool motocyklista jakiego w życiu widziałam. Wysoki, szpakowaty Taj na Harleyu, cały w świątynnych tatuażach. Zapytał czy wszyscy jedziemy do Pai na Święta. No tak, wszyscy. „Ahhh dużo ludzi jedzie do Pai, wszystko zarezerwowane. Ja też jadę, 6 dni z Bangkoku, trochę zmęczony jestem. Dzisiaj jest marihuana party nad rzeką, (siarczyste beknięcie), sorry”. Ok, brzmi intrygująco – pomyślałyśmy. A jednocześnie dotarło do nas, że jutro Wigilia, a my nie mamy noclegu. Wtedy odezwał się Jonathan (milczący typ z tylnego siedzenia). Okazało się, że wcale nie jest taki milczący, pochodzi z Anglii, ale mieszka w Tokio od 15 lat i jedzie do japońskich znajomych, którzy żyją na farmie niedaleko Pai. Nie wiem, czy z kurtuazyjnej uprzejmości, czy ze szczerej dobroci serca wspomniał, że może zapytać swoich znajomych, czy nie mogą nam pomóc znaleźć jakiegoś noclegu. Ruszyliśmy dalej w drogę, a na miejscu pierwsze kroki skierowałyśmy do kawiarni z wifi na przeciwko dworca autobusowego. Poszedł  z nami Jonathan, którego miał odebrać kumpel na motorze. Okazało się, że z noclegami nie ma problemu, ale my i tak wymieniliśmy się kontaktami. Maki zapytany o dojazd na jego farmę powiedział tylko- yyy, difficult i zaznaczył mi na Google maps gwiazdką miejsce pośrodku niczego.

Czy poleciłabym pobyt w Pai? I tak, i nie. Ta miejscowość przestała być hippie wioską wiele lat temu. W zasadzie nie ma śladu po oryginalnej architekturze, a ulica to jeden wielki stragan z barami dla bardzo młodych turystów krzyczących „Let’s get waaaaasteeeeed”. Jest głośno, bardzo młodzieżowo i nieautentycznie. Zastanawiam się, czy gdybym miała 20 lat podobałoby mi się to miejsce. Może tak, może chciałabym poznać przy barze jakiegoś Toma lub Stephena i get wasted..? Ale będąc w wieku 30 lat czułam się w Pai staro (sic!). Nie zrobiłam nawet żadnego zdjęcia, oprócz tego jednego:

img_3478

Za to okolice Pai są świetne i zdecydowanie warto się tutaj wybrać. Radziłabym przyjechać do Pai, wypożyczyć skuter i znaleźć nocleg na trasie do wodospadu Mo Paeng. Fajnie wyglądał, np. Jungle Zone.

Do gorących źródeł warto wybrać się rano, powietrze jest wtedy rześkie, a woda przyjemnie ciepła. Można się kąpać w dwóch zbiornikach, na terenie są przebieralnie i łazienka. Wodospad Mo Paeng mieści się jakieś 15 km od źródeł. W zasadzie jedyny transport, którym można tam dojechać to skuter.

Ta sama droga, co do wodospadu, prowadzi do Chinese Village (Ban Santichon). Wioski do dziś zamieszkiwanej przez potomków Chińczyków, która teraz stała się atrakcją dla tajskich turystów. Można tu postrzelać z łuku, pojeździć na kucyku, wejść na sztuczny zamek (Mur Chiński??) a nawet wypożyczyć kostium i zrobić sobie sesję zdjęciową. Można też dobrze zjeść. Ryba, którą zamówiłyśmy (zamiast wigilijnego karpia) była przepyszna. Muszę przyznać, że to jest dość specyficzna atrakcja, dlatego radzę podejść do niej z humorem i odrobiną dystansu.

W okolicy Pai jest jeszcze więcej wodospadów, kanion, małe świątynie i kilka malutkich wiosek, w których czas się zatrzymał. Jeden, dwa dni wystarczą by zobaczyć wszystko,.

Robiło się ciemno, a nam do głowy przyszedł świetny pomysł. Postanowiłyśmy odwiedzić Jonathana i jego znajomych. Muszę dodać, że nastąpił pewien upgrade w naszych podróżach – korzystałyśmy z nawigacji offline. Po drodze kupiłyśmy whisky Hong Tong i ruszyłyśmy na poszukiwania farmy po środku niczego.

Zapadał zmierzch kiedy wjechałyśmy po piaszczystej ścieżce na posesję. Maki, jego żona Rie i Jonathan nie mogli uwierzyć, że udało nam się do nich trafić. Co prawda, uprzedziłyśmy ich, że się do nich wybieramy, ale biorąc pod uwagę fakt, że korzystają tylko z zasilania słonecznego, nie liczyłyśmy na to, że odczytają wiadomość. Maki i Rie mieszkają tam od kilku miesięcy. Wszystkie meble zbudowali sami. Rie jest tancerką, Maki nie chciał określić swojej profesji, ale na oko widać, że na pewno jest uzdolnionym stolarzem. Zrobił nawet głośnik z bambusa. Rie przygotowała pyszne przekąski, Maki zagrał na rurze/deejeridoo, a Jonathan opowiadał nam o swoim pobycie w Polsce podczas warsztatów teatralnych zorganizowanych wspólnie z Markotem. W pewnym momencie Maki zachęcił Domi do wyjścia na dwór. Jej pełna zdumienia reakcja skłoniła wszystkich do wyjścia na zewnątrz. Myślałam, że widziałam niesamowite niebo w Meksyku. To, co zobaczyłam w Tajlandii było zwalające z nóg. Pulsująca, błyszcząca kopuła wyglądała jak niebo w Małym Księciu. Staliśmy jak zaczarowani przez kilkanaście minut. Z oddali dochodził do nas dźwięk dzwonków krów pasących się na łące za rzeką. Czy można sobie wyobrazić fajniejszą Wigilię?

Następnego dnia miałyśmy jechać do Chiang Rai, słynącego z postawionej kilka lat temu białej świątyni. Tylko, że okazało się, że nie ma bezpośredniego połączenia pomiędzy Pai a Chiang Rai. Musiałybyśmy wrócić do Chiang Mai ,a potem znowu jechać tą samą, krętą drogą kilkaset kilometrów na północ. Nie chciało nam się. No i uświadomiłyśmy sobie, że skoro 29 grudnia mamy być w Bangkoku, to nie zostało nam zbyt wiele dni na plażowanie. Postanowiłyśmy czym prędzej wrócić do Chiang Mai, spędzić tam jedną noc i z samego rana polecieć do Bangkoku, a stamtąd busem na wyspę Koh Samed.

Wcale nie było nam przykro, że wracamy do miejsca, w którym już byłyśmy. Chiang Mai jest ekstra, był 25 grudnia, a my miałyśmy ochotę zrobić sobie prezent w postaci noclegu w bardzo przyjemnym pensjonacie – Garden Yard Inn, który widziałyśmy wcześniej. W Pai spałyśmy w bardzo prostym, trochę obleśnym pokoiku, gdzie prysznic nie zachęcał do skorzystania z niego. Zamiast brać zimny prysznic, wolałyśmy „wykąpać się” w gorących źródłach. Dlatego w Chiang Mai chciałyśmy nadrobić braki w higienie osobistej 😉

Często jesteśmy w stanie iść na kompromis, możemy spać na materacu na ziemi i mieć jeden kontakt w pokoju, pod który trzeba podłożyć plecak i stos innych rzeczy żeby podładować telefon. Ale czasami miło jest spać w czystej pościeli, stanąć pod deszczownicą i napić się mrożonej herbatki w lobby. Fajnie jest też popływać w basenie i posiedzieć w domku na drzewie.

W Chiang Mai załapałyśmy się na cotygodniowy targ na ulicy tuż obok naszego pensjonatu, gdzie zjadłyśmy super pad thaia w omlecie, trochę owoców morza, jakieś curry i inne pyszne rzeczy.

Po podróży mini vanem wskazany był masaż. Podczas całego pobytu codziennie chodziłyśmy na masaż, najczęściej tajski. Muszę przyznać, że za tym tęsknie chyba najbardziej. Uważam, że od masażu można się uzależnić, a odwyk jest naprawdę trudny. Sprawę pogarsza fakt, że tajski salon masażu pod moim domem zamknął się kilka miesięcy temu, a ja wciąż nie mogę przeboleć tej straty.

Trafiłyśmy też do bardzo specyficznego sklepu – Rojjana. Z daleka wyglądał jak nowoczesny concept store, urządzony trochę w stylu butików Campera (żyrandole ze sznurków), ściana z roślin, duże stoły. Ale w środku prawdziwe składowisko osobliwości. Torebki ze skóry krokodyla, poduszki, mydełka, smażona cebula… Ulotka sklepu wyjaśnia wszystko: Our main business crocodile handbag, thai silk scarves, latex pillows, sukhothai silverware, a good place for tourism and shopping..

Po kolejnym długim dniu nastawiłyśmy budzik na 6.30 i wyruszyłyśmy w dalszą podróż.

Koh Samed to wyspa położona zaledwie 150 km od Bangkoku. Dojazd do niej miał nam zająć zaledwie 3 godziny. W stolicy wylądowałyśmy około 9 rano. Z lotniska dojechałyśmy uberem na stację Victory Monument (potem okazało się, że mogłyśmy jechać  pociągiem BTS, ale nie naprawdę miałyśmy rano do tego głowy), a tam zaczęły się schody. Okazało się, że nie ma już mini vanów jadących do Ban Phae skąd odpływają promy na Koh Samed. Skierowano nas na stację południową. A tam znowu okazało się, że nie ma bezpośrednich vanów. Są do Rayong, oddalonej o 15km od Ban Phae. Bus miał odjeżdżać o 12, ale pojawił się o 13. Poznałyśmy w międzyczasie towarzyszy niedoli –  Kanadyjczyka Marka i jego dziewczynę Tajkę – Kay, którzy też myśleli, że pojadą mini vanem z Victory Monument. Około 13 ruszyliśmy w drogę. Mini vany jeżdżą szybko, ale wyjazd z zakorkowanego Bangkoku zajął nam 1,5 godziny. Po przyjeździe do Rayong wydawało nam się, że jesteśmy na ostatniej prostej gdy okazało się, że nie ma mini vanów z Rayong do Ban Phae, ale są taksówki. We czwórkę załadowaliśmy się do samochodu. Nikt z nas nie przypuszczał, że czeka nas najdłuższe 15 km w życiu. Nasz kierowca trafił na wolnego słuchacza – Kay. Jechał 20 km/h po pustej drodze. A ja i Domi myślałyśmy, że zniesiemy jajko. I że nie zdążymy na prom.

W końcu o 17 dotarłyśmy na naszą wymarzoną wysepkę. Dopłynęłyśmy motorówką, nie chciało nam się czekać kolejną godzinę na prom. Wybrałyśmy Avatara Resort, hotel położony przy plaży Sai Kaew Beach.

Koh Samed jest bardzo małą, spokojną wyspą. W sam raz na weekend, może 3 dni. Jest jeden klub karaoke, jakaś dyskoteka, główna uliczka, na której można sobie zrobić masaż i kilka restauracji. Skuterem objechałyśmy ją w pół dnia. Po środku wydaje się, że jest jakieś jezioro, ale tak naprawdę jest to sztuczny rezerwuar ze słodką wodą, mający raczej przemysłowe zastosowanie.  Bardzo ładna jest plaża Ao Phrao przy której położone są 3 luksusowe hotele, ale nam chyba nawet bardziej odpowiadała nasza Silent Beach, na której panował całkowity zakaz wszystkiego (picie, palenie, badmington), czego skrupulatnie pilnowała opalona staruszka w musztardowym sarongu.

Po 3 dniach na Koh Samed byłyśmy opalone, wypływane i gotowe na podbój Bangkoku. Tu pozwolę sobie na małą dygresję dotyczącą rytmu w podróży. Podczas dwóch tygodni w Tajlandii zmieniałyśmy miejsca pobytu średnio co 3 dni i dzięki temu utrzymywałyśmy stały poziom nasycenia danym otoczeniem. Mogłoby się wydawać, że takie tempo jest męczące i nie pozwala naprawdę się zrelaksować, ale to nieprawda. Tajlandia to Azja w wersji soft. Podróżowanie po niej jest łatwe, niezbyt stresujące, łatwo można się dogadać. Dlatego nawet częste zmiany miejsca nie są męczące, nie wybijają z wakacyjnego stanu relaksu.

Bangkok zostawiłyśmy na koniec i to była bardzo dobra decyzja. Zdążyłyśmy się już zaaklimatyzować i wielka metropolia po paru bardzo spokojnych dniach na wyspie była super perspektywą. W drodze powrotnej znowu spotkałyśmy Marka i Kay i tym razem okazało się, że jednak jest bezpośredni transport z Ban Phae do Bangkoku. Tylko, że vany dojeżdżają do Ekkamai, stacji wschodniej, ale skąd miałyśmy o tym wiedzieć?

Nasz hostel w Bangkoku mieścił się niedaleko Victory Monument, w uliczce pełnej małych knajpek i zakładów fryzjerskich, „prawdziwej” i nieskażonej ofertą turystyczną. Bardzo polecam hostel VM1 – ma loftowy wystrój, pokoje są czyste i ładne, w prysznicu leci ciepła woda, lokalizacja idealna –  bardzo blisko BTS.

Po kilkugodzinnej podróży autobusem byłyśmy padnięte i poszłyśmy coś zjeść w okolicy, a następnie wybrałyśmy się na pobliski Chatuchak (JJ Market). O tym bazarze słyszałam już od kilku osób, widziałam też posty na Insta okraszone kilkoma zachwyconymi hasztagami.  Ale dla mnie Chatuchak to przykład na to, jak globalizacja unifikuje miejsca, towary i konsumentów. Nie zrozumcie mnie źle – nie mam nic przeciwko bazarom, na których sprzedawane są vinatge ciuszki, można kupić jedzenie w food tracku i amerykańskie meble z lat 50. Ale z drugiej strony, Chatuchak to takie samo miejsce jak Brooklyn Flea Market, czy berliński Mauer Park. To co uznawane jest za hipsterskie w Berlinie, jest równie hipsterskie w Bangkoku. Po przeleceniu 10.000km nie chcę wpadać na ten sam „jedyny w swoim rodzaju” towar, który widziałam już milion razy na Vintage Markecie w Regeneracji. Oczywiście, tak jak wszędzie, można tu wyszperać perełki. Domi kupiła super kurtkę z kotem i fajną bluzę, a ja plecak, z którym obecnie się nie rozstaję. Uważam, że warto przyjść na Chatuchak, tylko zamiast spodziewać się czegoś egzotycznego, warto nastawić się na zetknięcie z czymś już dobrze znanym.  Co ciekawe, nie spotkałyśmy tam wielu turystów, raczej tajską młodzież.

Następnego dnia ruszyłyśmy z kopyta. Jak codzień wstałyśmy o 8 rano i szybko wyszłyśmy z hostelu w poszukiwaniu śniadania. O zgrozo, okazało się, że Bangkok budzi się późno. Nawet centrum handlowe przy Victory Monument było czynne od 10! Kawiarnie zamknięte, street food zbyt obiadowy… Nie pozostało nam nic innego jak iść do tajskiego Maca. A tam niespodzianka, naprawdę nie najgorsze macowe śniadanie!

img_3909

Pierwsze na naszej liście było Muzeum Sztuki Nowoczesnej – MOCA. Chciałyśmy dojechać tam transportem publicznym, ale utrudnia to droga w budowie i dość skomplikowany system autobusów. Dlatego polecam dojazd uberem lub taxi ze stacji Mo Chit- oszczędzicie sobie nerwów i spaceru wśród spalin. Budynek jest naprawdę interesujący, a rzeźba przy wejściu intryguje i obiecuje wiele.

Ale kolekcja MOCA nie jest ani nowoczesna, ani odkrywcza. Zdecydowana większość prac powstała na początku XXI wieku, a ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wiele z nich nawiązuje do impresjonistów, Gauguina, Dalego, czy Boscha… Gdyby te obrazy powstały równolegle do swoich europejskich inspiratorów, można by mówić o interesującej zbieżności i doszukiwać się podobieństw łączących artystów, ale trudno zaprzeczyć, że mamy do czynienia z naśladownictwem, gdy takie dzieła powstają kilkaset lat później.

Dlaczego tajscy artyści współcześni decydują się na takie odwołania? Czy wpasowanie świątyni buddyjskiej w pejzaż inspirowany barokowym malarstwem weneckim, ma stworzyć pomost pomiędzy Europą a Azją Południowo-Wschodnią? Czy to tylko naiwna fascynacja malarstwem europejskim? Nie znalazłam odpowiedzi na te pytania.

Bardzo osobliwa wydała mi się wyłożona boazerią, sala dedykowana współczesnemu malarstwu patriotycznemu/ historycznemu. Namalowane z rzemieślniczą precyzją scenki rodzajowe były na wskroś niewspółczesne! Co robią w prestiżowej instytucji mającej na celu promocję sztuki współczesnej? Nie wiem.

Jeszcze dziwniejsza jest sala zielona, w której zgromadzono angielskie malarstwo XVII-XVIII wieczne. Nie dziwiłaby w Muzeum Narodowym, ale w Muzeum Sztuki Współczesnej?

Mimo tej krytyki, nie odradzam wizyty w MOCA. Warto zwrócić uwagę na prace Thawana Duchanee, artysty o międzynarodowej renomie, którego prace silnie nawiązują do filozofii buddyzmu zen. Oprócz tego, z pewnością, można tu znaleźć kilka innych perełek, które niestety trochę giną w morzu prac, o których pisałam wcześniej.

Po kilku godzinach spędzonych w MOCA postanowiłyśmy odwiedzić dwa miejsca, które w Bangkoku trzeba zobaczyć, czyli Pałac Królewski i Wat Pho – świątynię z posągiem leżącego Buddy. Pałac Królewski to teraz miejsce szczególne, bo choć od śmierci uwielbianego przez Tajów Króla Bhumibola Adulyadeja minęło kilka miesięcy, pielgrzymki opłakujących go rodaków codziennie licznie odwiedzają pałac. Król Adulyadej panował przez 66 lat i zajmuje szczególne miejsce w sercach Tajów, ma na koncie wiele zasług. Za jego panowania przekwalifikowano plantacje opium na plantacje kawy, które dostarczają teraz legalny dochód ich właścicielom. Żałoba po nim jest naprawdę autentyczna, nie ma nic wspólnego z narzuconym siłą kultem jednostki, jak np. w Korei Północnej. Sam pałac jest imponujący, otacza go kompleks świątynny i ogród.

Wat Pho nie potrzebuje wyjątkowej rekomendacji. To największa i najstarsza świątynia w Bangkoku, w której znajduje się imponujący posąg przedstawiający Buddę w stanie spoczynku, przygotowującego się do przejścia w fazę nirwany. Budda mierzy 46 metrów długości i 15 metrów wysokości.

Po Wat Pho zrobiłyśmy sobie małą przerwę na lunch i postanowiłyśmy zaliczyć kolejne dwie atrakcje – Khao San Road i Patpong Night Market, których zdecydowanie nie polecam.

Popularność Khao San Road wynika z dogodnego położenia w pobliżu wielu świątyń. W latach 70-tych powstał tu pierwszy tani pensjonat, a potem przybywało ich coraz więcej aż uliczka stała się najpopularniejszą noclegownią dla backpackersów. Choć dla wielu spacer po tej ulicy to atrakcja numer  jeden, ja uważam, że to kompletna strata czasu. Szaszłyki ze skorpionów wcale nie należą do przysmaków tajskiej kuchni, raczej trudno je dostać w restauracji, ale sprzedawcom na Khao San Road udaje się nabrać na nie niejednego turystę zgrywającego odważnego smakosza. Uliczny masaż stóp kosztuje tu tyle, co masaż całego ciała w przyjemnym gabinecie w innej dzielnicy. Do tego głośne bary dla białasów i atmosfera pod hasłem „let’s get wasteeeeed”. No, thank you.

Patpong to kolejny must have, który radziłabym odpuścić. No chyba, że chcecie zobaczyć waginy strzelające piłeczkami ping pongowymi. Choć niewątpliwie jest to atrakcja jedyna w swoim rodzaju, to ja czuję moralny sprzeciw wobec płacenia za tego typu show. Poza tym, podobno każda kobieta potrafi to zrobić, wystarczy trochę potrenować waginalne kung fu 😉

Nasz jakże pracowity dzień dobiegał końca, byłyśmy wykończone, ale miałyśmy w planie jeszcze jedną rzecz. Dzień wcześniej, zaraz obok naszego hostelu usłyszałyśmy głośne bębnienie. Coś pomiędzy garażowym koncertem, a ceremonią religijną. Zaciekawione poszłyśmy na tyły targu, do starej świątyni gdzie akurat odbywał się spektakl. Pech chciał, że weszłyśmy akurat gdy wszystko się skończyło. Miły pan jednak zapewnił nas, że możemy przyjść następnego dnia na powtórkę.  I tak też zrobiłyśmy.

Trafiłyśmy na chiński spektakl amatorskiego teatru, w świątyni, która nie jest nawet zaznaczona na mapie. Spektakl trwał 4 godziny, my przyszłyśmy na ostatnie 1,5. Historia władcy, jego karłowatego wiernego sługi i  księżniczki nie była dla nas do końca zrozumiała, ale bawiłyśmy się przednio! Aktorzy ziewali, mylili się, a po wypowiedzeniu swojej ostatniej kwestii odjeżdżali na skuterach. Inni jedli szaszłyki, albo bawili się z dziećmi. Na widowni oprócz nas siedziały jeszcze dwie starsze panie i jeden mężczyzna. Kiedy zaczęłyśmy entuzjastycznie klaskać na koniec powiedziano nam tylko „It’s ok, ok, go home and come back tomorrow”…  Wszystko było dziwaczne, ale warte każdej spędzonej tam minuty.

Ostatni dzień w Bangkoku i zarazem ostatni dzień roku 2016. Plan – okolice Ekkamai i Thong Lo. Kawiarnie, galerie, niszowe butiki. I wszystko byłoby świetnie gdyby nie to, że Tajowie obchodzą nie tylko swój Nowy Rok, Chiński Nowy Rok, ale też nasz Nowy Rok i biorą sobie wolne od 31 grudnia do 4-5 stycznia. Pokręciłyśmy się trochę po cichej okolicy i skierowałyśmy nasze kroki do sklepu z winylami, o którym przeczytałam na jakimś blogu. Wizyta w Zudargma Records Store okazała się strzalem w dziesiątkę. To prawdziwa skarbnica muzyki z całego świata, z naciskiem na rzadkie płyty tajskich wykonawców luk thung i funku z lat 70, opisane w przezabawny sposób przez właściciela sklepu. Yorit zagrał nam parę kawałków,  a my nie mogłyśmy się oprzeć zakupom. Domi znalazła mi nawet CD tajskiej punkowej grupy Cat, cat, catz pod tytułem Dance tiger dance. Dowiedziałyśmy się, że wieczorem w barze obok – Studio Lam, odbędzie się małe sylwestrowe party.

Choć w planie miałyśmy dzień na luzie, Yorit namówił nas na wizytę w Chinatown. Nawet nie wiedziałyśmy, że w Bangkoku mieści się największe Chinatown na świecie. Chyba nie muszę dodawać, że totalnie warto się tam wybrać?

I tak, łażąc przez kilka godzin po Chinatown, udało nam się porządnie zmęczyć, do tego stopnia, że zaczęłyśmy wątpić, czy w ogóle dotrwamy do 12. Ale od czego jest regenerujący tajski masaż ? Po masażu czułyśmy się lepiej, zrobiło się już późno, a my poszłyśmy do Studia Lam.

Ani ja, ani Domi nie przepadamy za hucznymi obchodami Sylwestra. Dlatego wizja spędzenia go w małym barze, z muzyką z winyli i pysznymi drinkami na bazie domowych syropów i naparów była po prostu perfect!

img_4085

I wiecie co? Było perfect! 2017 przywitałyśmy na parkiecie, tańcząc do super kawałków, w towarzystwie fajnych osób, w tym właściciela wytwórni, baru i sklepu z płytami,  który okazało się, że ledwie 5 miesięcy temu grał koncert ze swoim zespołem, Planet Lam, w warszawskim Pardon to tu! Świat jest mały – wiadomo. Ale ja myślę, że my po prostu mamy nosa do super miejsc, a impreza w Studiu Lam była najlepszym zakończeniem naszej podróży, jakie mogłyśmy sobie wyobrazić.

Kap-khun-kaaa!

P.S. Niebawem ukaże się mój przewodnik po Tajlandii napisany dla Skyscanner, a w nim całe mnóstwo konkretów. Stay tuned!

2 komentarze Dodaj własny

  1. annreallifestyle pisze:

    Godzinami można siedzieć i oglądać zdjęcia. super relacja 🙂

    Polubienie

    1. Bardzo mi miło! 🙂

      Polubione przez 1 osoba

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s