California. Road trip

Niedługo minie prawie rok od mojej podróży do Kalifornii. Co roku w kwietniu planuję dłuższy urlop, bo w tym miesiącu mam urodziny i najchętniej obchodzę je robiąc to, co kocham najbardziej, czyli podróżując. W 2015 padło na Kalifornię.

Zanim opiszę trasę, kilka rad praktycznych:

  1. Road trip solo to nie jest dobry pomysł. Do Kalifornii wybrałam się z Domi, moją dzielną towarzyszką podróży i przyjaciółką. Nawet jeżeli lubicie podróżować w pojedynkę, wierzcie mi, że długie godziny w samochodzie w pustynnej scenerii o wiele przyjemniej spędza się w towarzystwie. Koszty noclegów i samochodu dzieli się na 2, co ma znaczenie, bo w przydrożnych motelach nie znajdziecie dormów, a bez samochodu road trip po Kalifornii nie ma sensu. Poza tym nawet wytrawni kierowcy powinni mieć zmiennika.
  2. Dobrze jest mieć plan, ale nie trzeba się do niego przywiązywać. Czasami to właśnie miejsca, w których zatrzymujecie się przypadkiem mają największy urok. Podróżowanie bez GPS, tylko z papierową mapą to w obecnych czasach dziwactwo. Ale kto powiedział, że dziwnie nie znaczy fajnie?
  3. Playlista. Thank God for Spotify! Na początku myślałyśmy, że słuchanie amerykańskiego radia będzie spoko, ale już po 2 godzinach miałyśmy dosyć. Ułożyłyśmy playlistę, która towarzyszyła nam na każdym etapie podróży, a tak naprawdę mam ją w trybie offline dostępną do dziś.
  4. Bagaż. W kwietniu jest już stosunkowo ciepło, ale warto przygotować się na różne ewentualności. Do plecaka polecam włożyć zarówno szorty, t-shirty, japonki, ale też kurtkę, ciepły sweter i jeansy. Jeśli chodzi o buty to chyba przez 90% czasu miałam na nogach obuwie sportowe.
  5. Stacje benzynowe. Nie jestem drobiazgowa i raczej nie zwracam uwagi na kilku centowe różnice w cenach. Jednak jeżeli chodzi o benzynę w USA to warto patrzeć na ceny. Czasami różnice są naprawdę duże, nawet na stacjach z tej samej sieci, lub po drugiej stronie ulicy.

Start. San Francisco. W zasadzie to miasto zasługuje na osobny post. W latach 60-tych było prawdziwą hipisowską mekką oraz kolebką ruchu LGBT. To właśnie tutaj Harvey Milk, polityk, który otwarcie mówił o swoim homoseksualizmie, został członkiem Rady Miasta, o czym opowiada nagrodzony dwoma Oscarami film „Obywatel Milk”.  Tu, dekadę wcześniej couch-surfingował Jack Kerouac i nawet doczekał się ulicy nazwanej swoim imieniem. Wreszcie, to tutaj zaczyna się road trip mocno przesiąknięty LSD, w książce Toma Wolfa „The Electric Kool-Aid Acid Test”, fabularyzowanej biografii Kena Kenseya, autora „Lotu nad kukułczym gniazdem”.

W San Francisco trzeba zobaczyć, a najlepiej przejechać się Golden Gate Bridge, zobaczyć lwy morskie na Pier 39 i zwiedzić Alcatraz. W dniu, w którym miałyśmy oglądać najsłynniejsze więzienie świata odholowano nam samochód, więc zamiast więzienia zwiedzałyśmy stację policji i parking, ale za to Golden Gate jechałyśmy dwukrotnie 😉

Moim prywatnym high-lightem pobytu w San Francisco była wizyta w Mission. Warto zapuścić się tutaj w boczne uliczki dla niesamowitych murali. Pulsujące kolorami, zróżnicowane stylistycznie i często zaangażowane społecznie prace można znaleźć na Balmy Alley, Clarion Alley oraz w wielu innych miejscach. My poszłyśmy za nosem, jeśli jednak chcielibyście wziąć udział w oprowadzaniu z przewodnikiem ciekawe wycieczki oferuje organizacja Precita eyes.

Jeżeli zaś chodzi o atrakcje kulinarne na najwyższym poziomie to absolutnie wszystkim polecam restaurację State Bird Provisions.  Stuart Brioza i Nicole Krasinki przygodę restauracyjną rozpoczęli od bardzo udanego przepisu na przepiórkę. Nie wiem czy wiecie, ale przepiór kalifornijski jest symbolem Kalifornii, stąd też nazwa restauracji. Menu zmienia się bardzo często i jest esencją  kuchni fusion z amerykańską nutą. Oprócz dań w karcie kelnerzy roznoszą na tacach dania spoza karty. Dlatego najlepiej zamówić 2-3 pozycje i uzupełniać tym, co akurat wymyślili kucharze na dany wieczór. Trudno się oprzeć i łatwo o przejedzenie. Lojalnie uprzedzam.

Big Sur, Monterrey, Salinas, czyli śladami beatników i Steibecka. Jeśli tak jak my nie chcecie jechać na południe słynną drogą stanową nr 1, tylko drogą 395 Big Sur nie będzie po drodze. Dlatego zdecydowałyśmy „poświęcić” jeden dzień pobytu w San Fran na wycieczkę tam i z powrotem do Monterrey. Big Sur to region o długości ok 140 km, położony na południe od Monterrey, wzdłuż masywu Santa Lucia. Jeżeli oglądaliście ekranizację powieści Kerouaca („Big Sur”) wiecie, że widok potężnych fal rozbijających się o strome zbocza zapiera dech piersiach. Warto zobaczyć to na żywo.

Obraz 199

Salinas to miejsce narodzin Steinbecka oraz miejsce akcji „Na wschód od Edenu”. Malutkie miasteczko in the middle of no where. Małe domki, podupadające sklepy i kino wyglądają trochę jak scenografia. Rozczarowało nas National Steinbeck Center. Targetem muzeum są chyba uczniowie podstawówki, pełno tam kartonowych scenografii, interaktywnych przycisków i gier. Ledwie 30 mil dalej leży Monterrey, ze słynną również z powieści Steinbecka Cannery RowKiedyś wypełniona rybackimi spelunkami, teraz błyszczy turystycznymi restauracjami. Duch z powieści noblisty jakby uleciał. Nie tego szukałyśmy.

Wciąż pozostając w San Francisco udałyśmy się do Palo Alto, czyli centrum Doliny Krzemowej. To tutaj swoją siedzibę ma Apple, Facebook, ebay i wiele innych. Kiedy Domi robiła wywiad z pionierką zabezpieczeń internetowych, ja chodziłam po kampusie Uniwersytetu Stanforda, gdzie natknęłam się na rzeźby Rodina. Czy warto jechać do Palo Alto? Jeżeli jesteście geekami to pewnie tak. Jeżeli oglądacie serial Sillicon Valley to pewnie też.

Kolejnym punktem naszej podróży był nocleg i degustacja win w Napa Valley. To absolutny must have dla miłośników wina. Degustacje odbywają się ok godziny 12, więc miejcie to na uwadze. Lepiej jest przyjechać rano i zostać na noc, my zrobiłyśmy odwrotnie. Po 5 kieliszkach i małych, lecz pysznych przekąskach musiałyśmy położyć się na trawie wśród winorośli i poczilować chwilę zanim wsiadłyśmy za kółko. Winninca B cellars jest nowoczesna i dość młoda stażem, ale na pewno prowadzona z pasją i pełnym profesjonalizmem.

Sacramento, czyli stolica Kalifornii, której tak naprawdę nie było na naszej liście. Jednak kiedy zorientowałyśmy się, że w naszym pięknym Nissanie nie zamyka się bagażnik musiałyśmy jechać do najbliższej wypożyczalni, żeby wymienić samochód. Zamieniłyśmy rodzinnego Nissana na sportowego Dodge’a Dart i ruszyłyśmy na podbój Sacramento. Jak się okazało, Sacramento ma „starówkę”. Wyremontowaną i schludną, znowu trochę jak z kartonu. Wśród sklepów z cukierkami przechadzali się nieliczni randkowicze, a nas intuicja zaprowadziła do Evangeline’s. To miejsce, w którym znajdziecie każdy możliwy strój, przeróżne gadżety, książki o kotach, sztuczne narządy, gumy o smaku bekonu itp. Poczułyśmy się znowu jakbyśmy miały 12 lat i zostałyśmy do zamknięcia. Logo sklepu mówi samo za siebie.

GetImage

Z Sacramento już niedaleko do Tahoe. Kurort położony nad jeziorem to jedna z ulubionych destynacji mieszkańców północnej Kalifornii. To dobre miejsce na rodzinne wakacje zarówno w lecie jak i zimą. W Tahoe trafiłyśmy do super informacji turystycznej. Starszy pan, na oko eks scout udzielił nam bardzo przydatnych informacji oraz zaopatrzył nas w liczne mapy. Oczywiście zdziwił się, że nie mamy GPSa, ale to nic w porównaniu z jego zdziwieniem, gdy zapytałyśmy o drogę do Reno. „Why do you wanna go there? There is nothing to see in Reno!”. Jak się później okazało tego typu pytania stały się leitmotivem całego wyjazdu.

Nie posłuchałyśmy i pojechałyśmy do Reno. Może wstyd się przyznać, ale Reno kojarzyło mi się jedynie z piosenką Johnny’ego Casha.

A okazało się, że jest małym Vegas przykrytym warstwą pustynnego kurzu. Niewiele się tu dzieje, to fakt. Kasyna świecą pustkami, po ulicach przechadzają się nieliczni white trashe… Ale ta senna atmosfera przypadła nam do gustu i nie wiedzieć czemu bawiłyśmy się tam wyśmienicie!

 

W Reno zahaczyłyśmy o bar, w którym zaczepił nas pewien facet. Lubię w Stanach to, że ludzie nie boją się kontaktu z drugim człowiekiem i po prostu zagadują.  Zapytał nas gdzie jedziemy, skąd jesteśmy – taka kurtuazyjna rozmowa. I oczywiście wyraził zdziwienie, że wybrałyśmy 395 zamiast 1, którą szybciej byśmy się dostały do LA. Opowiadamy: Nie trafiłybyśmy wtedy do Reno! On: Eeee ominąłbym Reno! – a skąd jesteś? – z Reno! Mówimy, że chcemy zobaczyć po drodze Mono Lake. Na co nasz znajomy: Ale po co? To tylko martwe jezioro! Heh, podobnie jak w Tahoe mieszkańcy nie rozumieją naszego planu. Ale z baru wychodzimy z dobrą radą. Przed Mono Lake możemy pojechać do wymarłego miasta: Bodie.

Zrobiło się ciemno, a do Bodie zostało nam jeszcze kilkadziesiąt mil. Poza tym zwiedzanie wymarłego miasta nocą może być trochę.. straszne? Postanowiłyśmy znaleźć nocleg i trafiłyśmy do Bridgeport Inn. Ten motelik to najbardziej urocze miejsce w jakim spałyśmy podczas całej podróży. Powstał w 1877 i od początku prowadzi go ta sama rodzina. W salonie jest piec koza i w każdym kącie stoją oldskulowe zdjęcia dzieci. Tapety i pościel łączy ten sam kwiatowy wzorek, a w błękitnej jadalni serwowane są klasyczne burgery i wielkie naleśniki. Samo Bridgeport to dosłownie dwie ulice, które wyglądają jak wyjęte z obrazu Edwarda Hoppera. Jeżeli kiedykolwiek będziecie jechać drogą 395 koniecznie zatrzymajcie się na chwilę w Bridgeport. Czas zatrzymał się tu w miejscu i nadal obowiązują manualne terminale do kart kredytowych, z kalką.

Bodie, czyli wymarłe miasto zwiedzałyśmy od rana. Ta wioska została opuszczona z dnia na dzień, kiedy skończyły się zasoby srebra. Nie wygląda jak skansen, bo jest bardzo mądrze konserwowana. Wszystko przykrywa gruba warstwa kurzu, przedmioty ulegają naturalnemu rozpadowi, ale budynki są chronione przed kompletnym zawaleniem.

Następne na naszej liście było Mono Lake słynące z księżycowego krajobrazu i licznych tufowych formacji skalnych, które powstały wskutek reakcji słonych, zasadowych wód jeziora ze słodkowodnymi źródłami na dnie. Z ciekawostek  w okolicach jeziora kręcono film „Mściciel” z Clintem Eastwoodem.

Wiele mil dalej dotarłyśmy do Doliny Śmierci, a w zasadzie do ostatniego miasteczka przed – Lone Pine. Było popołudnie, a my trochę zgłodniałyśmy. Zastanawiałyśmy się czy jechać dalej, czy może zostać na noc w Lone Pine. Nasze wątpliwości rozwiała kelnera: „It’s a looooong lonely ride”. Zostałyśmy na noc. Ktoś w barze wieczorem zapytał nas co robimy w Lone Pine, powiedziałyśmy, że jedziemy do Doliny Śmierci. Już nas nie zdziwiła reakcja: Ale po co?? Tam jest tylko gorąco!

Tutaj pokuszę się o małą dygresję. Natknęłam się kiedyś na bardzo zabawny zbiór jednogwiazdkowych recenzji amerykańskich parków narodowych z yelp. Znajdziecie go tutaj.  Jak widać Dolina Śmierci, Yosemite i inne nie są godne uwagi według  innych Amerykanów, a Ci na których my się non stop natykałyśmy nie są jedyni 😉

Wracając do Death Valley. Faktycznie jest to „long lonely ride” przez pustynię Mojave. Widoki są piękne, czasami trochę monotonne, przez całą dolinę jedzie się ponad 3 godziny. Dotarłyśmy do Zabriskie Point, czyli miejsca gdzie toczy się akcja filmu Antonioniego o tym samym tytule. Film nie jest wybitny, ale pięknie pokazuje te okolice. Kolejnym punktem do odhaczenia w dolinie jest Badwater. Miejsce, w którym odbywa się jeden z najbardziej morderczych ultra-maratonów świata. Zawodnicy biegną od około 23, do nawet do 47 godzin bez przerwy w temperaturze przekraczającej czasami 55 °C.

Jeśli zastanawiacie się dlaczego zdjęcia wyglądają trochę tak jakby z gorąca zaparował obiektyw, to spieszę z wyjaśnieniem – było ciepło, ale nie aż tak. Nieopatrznie wysmarowałam kremem do opalania obudowę gopro.

Po przejechaniu Doliny Śmierci następnym punktem było już San Diego, do którego miałyśmy jednak spory kawałek drogi i wiedziałyśmy, że musimy zatrzymać się gdzieś po drodze. Pomocna kelnerka w Lone Pine doradziła nam Barstow. Dojechałyśmy tam około 15 i stwierdziłyśmy, że jeszcze mamy siłę jechać dalej. Barstow to jedno z ulubionych miejsc kierowców ciężarówek, jest w nim dużo stacji benzynowych, moteli i nic poza tym. Na mapie kolejnym punktem było Victorville, położone tuż obok słynnej Route 66.

Victorville to takie trochę Bodie, tylko, że wymarłe w latach 90. Jedyne czynne miejsca to sklep monopolowy i Burning Bush Church. Kiedy zamknięto ten odcinek Route 66 miasto z dnia na dzień przestało mieć sens. Wzbudziłyśmy duże zainteresowanie wśród okolicznych bezdomnych i zrobiłyśmy jedno zdjęcie:

Obraz 498

Kolejna na mapie była Hesperia. Tutaj byłyśmy świadkami próby samobójczej i stałyśmy w wielomilowym korku. Zmęczone, w oddali widziałyśmy światła Los Angeles, a w głośnikach miałyśmy ścieżkę dźwiękową z Drive. W końcu dotarłyśmy do Perris. Zatrzymałyśmy się w dość okropnym moteliku prowadzonym przez Hidusów. Nie chcieli, żebym to ja płaciła bo wyglądałam na nieletnią (sic!), obie musiałyśmy zostawić na noc dokumenty, a pokoje wyglądały tak jakby były świadkami nie jednej sceny zbrodni. Byłyśmy jednak tak zmęczone, że każdy materac był dobry. Następnego dnia pojechałyśmy do San Diego.

San Diego to miejsce, w którym trochę odpoczęłyśmy. Spędziłyśmy dzień w La Jolla oraz na jednej z piękniejszych plaż – Black’s beach, o której powiedział nam nasz znajomy – Wojtek. Black’s beach to plaża nudystów, położona wzdłuż pięknego wysokiego klifu. Tuż przed zachodem słońca plażę zalewa cudowne, złote światło. Droga pod górę jest trochę mordercza, ale zapewniam Was, że warto!

10955630_10153258845368501_5242820625989075457_n

Z San Diego blisko już do Meksyku. Bardzo chciałyśmy przekroczyć granicę i choć na chwilę znaleźć po meksykańskiej stronie. Samochód zostawiłyśmy na parkingu w San Isidro i pieszo przeszłyśmy przez najczęściej przekraczaną granicę na świecie.

W Tijuanie znalazłyśmy się po ok 20 minutach. To miasto słynne z kilku powodów. Po pierwsze, często trafia na pierwsze strony gazet z powodu morderstw i walk gangów narkotykowych. Po drugie to także miejsce, w którym wiele usług kosztuje znacznie mniej niż po drugiej stronie granicy – dentyści, optycy, domy spokojnej starości, obskurne bary i burdele – wszystko to znajdziecie w Tijuanie za 1/4 ceny! Noc postanowiłyśmy spędzić w nadmorskim kurorcie – Rosarito. Wsiadłyśmy do collettivo i za kilka pesos znalazłyśmy się  w naszej miejscowości.

W Rosarito zatrzymałyśmy się w hotelu Casa Sol. Jakie było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że jest to motel na godziny! Niezrażone poszłyśmy zobaczyć pokój. W całym motelu roznosił się silny zapach środków dezynfekujących, przy łóżku stały dwa dyspozytory z chusteczkami a w TV… tylko filmy porno! Ok, pomyślałyśmy – plaża nam to zrekompensuje.

Plaża nie była najpiękniejsza, pogoda – dość wietrzna. Rosarito trochę senne i zdecydowanie off season. Ale warto było tu przyjechać dla jednej rzeczy – MARISCOCO. Wydrążony kokos wypełniony świeżą ośmiornicą, krewetkami, mięsem kokosa, pomidorami i kolendrą. Na zdjęciu wyżej- kokos i kielich w którym podano to, co nie zmieściło się w kokosie. Absolutny obłęd. Chciałam powtórzyć te doznania w mojej późniejszej podróży do Meksyku, ale niestety – ten z Rosarito był bezapelacyjnie najlepszy!

Po nocy w Rosarito wróciłyśmy do Tijuany, gdzie zatrzymałyśmy się na szybkie zakupy. Obie kupiłyśmy piękne hand made sztyblety za 20$. Wszystko w  sklepie było przysypane porządną warstwą kurzu. Na pytanie, czy to są rzeczy używane dostałyśmy odpowiedź: Nie, tylko leżą tu bardzo bardzo długo!

Tym razem przejście przez granicę nie było tak szybkie, nasłuchałyśmy się wcześniej o wielogodzinnym staniu, przetrzepywaniu i innych przygodach, więc byłyśmy przygotowane na najgorsze. W rzeczywistości nie jest tak źle. Przejście zajęło nam ok. godzinę.

Przed nami ostatni etap podróży – Los Angeles. Jeszcze przed przyjazdem zetknęłam się ze sprzecznymi opiniami. Dla jednych jest wielkie, brzydkie, pozbawione duszy, dla innych jest uosobieniem wszystkiego co w USA najlepsze.

A więc fakty i mity. Owszem, Los Angeles jest olbrzymie i poprzecinane autostradami. To megapolis składające się z małych miasteczek, z czego każde ma dość odrębny charakter. To miasto bezdomnych – to prawa, nigdzie na świecie, nie widziałam tylu bezdomnych, nawet w Indiach. Koczują pod mostami, na ulicach, plażach, skwerach. Podobno są tu przywożeni rządowymi samolotami ze wschodniego wybrzeża. Słynna Aleja Gwiazd jest okropna – zgadza się.

21282_10153289230315970_240801125214784659_n
nowa gwiazda w przygotowaniu

Nie będę odradzać, bo każdy chce mimo wszystko na chwilę tam jechać. Ale wiedzcie że jest brudno, dookoła turystyczne knajpy, mnóstwo przewodników-nagabywaczy.  Ale Los Angeles to także bardzo cool Venice Beach, słynny Chateau Marmont, w którym świętowałam 28 urodziny, a także perły architektury XX wieku. Więc zamiast skupiać się na tym gdzie nie warto iść, zobaczcie co warto zrobić:

  1. Griffith Observatory. Stąd roztacza się cudowna panorama na nocne LA. Samo obserwatorium tez jest godne uwagi – zostało wybudowane w stylu art deco, w latach 30.

Obraz 534

2. Venice Beach. Tu znajdziecie super knajpy, piękną plażę, spektakularny skate park, wszystko to, z czego słynie LA. Zachwyciłyśmy się na maxa!

3. Fundacja Neutry. Domy Richarda Neutry i jego syna Diona to cudowne perły architektury XX wieku. Niestety coraz częściej ich nowi właściciele przebudowują je, zmieniają kształt bryły, a niekiedy domy po prostu popadają w ruinę. Dion stara się ratować te, o których wie. Organizuje spacery po domach projektu ojca i własnych, prowadzi wydawnictwo i instytut. Aktywnie działa na rzecz społeczności w okolicy Silverlake. Miałyśmy okazję poznać go osobiście, Domi, zrobiła z nim wywiad, który ukazał się na łamach magazynu Monitor. Brałyśmy też udział w oprowadzaniu po willi VDL. Więcej informacji o działaniach Diona możecie znaleźć na jego stronie. Mimo słusznego wieku wciąż można u niego zamówić projekt domu!

4. Schindler House , To jednorodzinny dom, który Rudolf Schindler zaprojektował dla siebie i swojej rodziny. Charakterystyczne dla projektów przez Schindlera jest to, że silnie zwracał uwagę na uwarunkowania topograficzne (wiele jego realizacji znajduje się na stokach, co architekt wykorzystał poprzez schodkowe spiętrzenie brył poszczególnych kondygnacji) oraz zestaw wykorzystywanych form, składający się z klarownych, ostrych krawędzi, stanowczego zróżnicowania brył i sytuacji przestrzennych jak również swobodnego przenikania przestrzeni. Zauważalne są wpływy architektury Wrighta i Loosa. Zachwyciły mnie przede wszystkim przestronne pomieszczenia i taras na dachu, który wydaje się jakby stworzony do porannych sesji jogi i medytacji.

5. Dom Eamsów. Jestem ogromna fanką mebli zaprojektowanych przez Ray i Charlesa Eamsów. Nie mogłam się doczekać, żeby zobaczyć ich om i studio w Santa Monica. Nie zawiodłam się – jest esencją stylu pary architektów. Co prawda domu nie można zwiedzać od wewnątrz, ale dzięki ogromnym szybom można zobaczyć meble i gadgety zgromadzone przez parę. dom położony jest w ogrodzie, z daleka widać ocean. Obecnie zarządza nim fundacja Ray i Charles’a Eamsów, prowadzona przez ich córkę.

Oprócz tego w LA możecie wybrać się do siedziby American Apparel i ich factory store. Zrobić sobie zdjęcie na tle różowej ściany butiku Paula Smitha, zdjęcie ze znakiem Hollywood, przejechac się Mullholland Drive, wybrać się do jednego z najfajniejszych sklepów w jakich byłam – Free City. Sprzedają tam organiczne dresiki, własnoręcznie wyrabiane mleko migdałowe, chleb, dream catchers, całe mnóstwo świetnych albumów i płyt. Polecam tez spacer w okoliach Echo Park i Silverlake, pełno tam małych butików, kawiarni. Przede wszystkim – dajcie LA szansę!

 

Podsumowując w podróży byłyśmy 16 dni, przejechałyśmy 3000 km, spałyśmy w 10 motelach, miałyśmy 2 samochody i 0 GPS. Polecam wszystkim!

 

xx

Iga

P.S Wyjazd do Kalifornii przypadł na okres tuż po zakupie gopro. Muszę przyznać, że mam love/hate relationship z aparatami. Nie znoszę dużych, ciężkich z długimi obiektywami, choć doceniam jakość robionych przez nie zdjęć. Gopro jest małe i lekkie jednak zrobione nim zdjęcia są zawsze wykrzywione i w sumie nie jestem pewna, czy z perspektywy czasu podoba mi się ten efekt. W 2015 byłam jeszcze posiadaczką iphone’a 4, który robił beznadziejne zdjęcia. Iphone6s robi dużo lepsze, choć teraz jako posiadaczka bloga czuję, że może powinnam kupić jakiś inny aparat… Polecacie jakieś mały, wygodny sprzęt, który robi ładne zdjęcia?

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s